Mistrz

0%

To opowiadanie znalazło się w finale konkursu na najlepsze opowiadanie w ramach 11 Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Po raz pierwszy ukazało się w pokonkursowej antologii „Obiecaj”, pod redakcją Dariusza Sośnickiego. Tutaj możecie przeczytać „wersję reżyserską” – przed skrótami i redaktorskimi zmianami.

Wahając się jeszcze przez chwilę, a właściwie opierając gwałtownemu natłokowi obrazów przeszłości, które wywołał drażniący dzwonek iPhone’a (sam ustawił sobie taki sygnał, przypominający wycie dzikiego psa, ale za to skutecznie przebijający się przez każdy uliczny zgiełk) – nacisnął zielony przycisk, podniósł aparat do ucha i tonem człowieka obudzonego w środku nocy powiedział „słucham?”, choć przecież doskonale wiedział kto dzwoni, a co więcej domyślał się dlaczego.

Głos właściwie się nie zmienił, był tylko cichszy, jakby słabszy, jakby dobywany z jakichś skrytych i miękkich rejonów tego potężnego ciała, którego sylwetka natychmiast stanęła mu przed oczami. Ale mogła to być przecież gra, jedna z wielu maskarad, w których Mistrz się specjalizował, albo raczej które go współtworzyły, ktokolwiek bowiem Mistrza lepiej poznawał, z czasem zaczynał odnosić wrażenie, że człowiek ten składa się wyłącznie z fantomatycznych masek, a każda, która opada, odsłania kolejną – równie pstrokatą i egzotyczną, co poprzednia.

 

***

 

– Adam – powiedział Mistrz – to ty? Ja już straciłem nadzieję. Tyle razy dzwoniłem, nigdy nie odbierałeś, nie oddzwaniałeś…
– Ale teraz odebrałem – odpowiedział, czując narastające zniecierpliwienie, choć rozmowa właściwie jeszcze się nie zaczęła.

 

***

 

Nie zapalając światła, przyciskając telefon do ucha, podszedł do okna i wyjrzał na wciąż jeszcze o tej porze ruchliwą ulicę. Długi, zaplątany kokon samochodów tworzył ciągnący się kilometrami korek. Na szczęście solidne, dźwiękochłonne szyby chroniły go przed uciążliwym szumem silników, a także przed wrzaskami ogarniętych drogowym amokiem warszawskich kierowców. Od kiedy odeszła od niego Anka, nienawidził tego widoku, nienawidził tego mieszkania, nienawidził tego miasta. Pensja adiunkta na podrzędnej uczelni nie dawała mu jednak żadnych szans na przeprowadzkę, przynajmniej na razie, przynajmniej dopóki – w co cały czas jakoś wierzył, a tę wiarę, musiał to przyznać, zaszczepił mu dziesięć lat temu Mistrz – wszystko w jakiś radykalny sposób się nie odmieni. Ta wiara jednak stopniowo blakła, tak jak blakła pamięć o tych dwóch latach, kiedy dumnie nazywał się uczniem swojego Mistrza, i tak jak nie chciała zblaknąć w nim Anka, która pewnego dnia po prostu go opuściła, zabrała rzeczy i wyszła, bo z kolei jej wiara w cudowne przemienienie u jego boku już się doszczętnie wyczerpała. A to było wszystko, co trzymało ją przy życiu, musiała więc – żeby przeżyć – oddać się we władanie jakiejś innej, pulsującej życiem iluzji.

I jakąś znalazła, nie chciał wiedzieć gdzie i z kim, nie chciał nic o niej wiedzieć, chciał ją wyeksmitować nie tylko z tego domu, w którym każdy przedmiot nosił nieusuwalne ślady jej dotyku, ale także ze swoich snów i myśli, które gnieździły się w nim jak śliskie węże w zakamarkach żołądka. I nie był ich w stanie zadusić nawet gorący alkohol, który metodycznie wlewał w siebie wieczorami, wydzwaniając potem, w zdradliwej euforii zamroczenia, po agencjach towarzyskich. Budził się po tych rozedrganych nocach, w chaosie porozrzucanych butelek, z bólem głowy, sercem walącym jak karabin maszynowy, i rozwścieczonym rojem węży wygryzających mu żołądek. Zwlekał się resztką sił z łóżka, łykał cztery tabletki relanium, które łaskawie wypisywał mu znajomy lekarz, nie pytając o nic, nie przestrzegając przed benzodiazepinową zależnością, nie prawiąc morałów i medykalistycznych kazań. A kiedy chemia już siłą obezwładniała mięśnie i usypiała rój w żołądku, wchodził pod prysznic, z niewczesną ulgą modelował w wyobraźni swoje życie na nowo, przekonywał sam siebie, że z pewnością to wszystko nie może tak trwać – i uśpiony na moment obietnicą wielkiej przemiany, pozwalał wodzie spływać i zmywać lepkie ślady poprzedniego wieczora. Potem wychodził na uczelnię, gdzie w dowodzonym przez tępawego profesora nauk o sporcie zakładzie kwitł mobbing, na który obłudnie starał się nie zwracać uwagi, stawał przed studentami i z poważną miną godzinami wykładał im historię zachodniej etyki.

A potem wracał do domu i padał ze zmęczenia, czasami zasypiał, czasami po prostu bezmyślnie wchłaniał godziny oglądając kolejne odcinki amerykańskich seriali, aż nadchodził wieczór, a wraz z nim chwilowy stan zawieszenia, przez tybetańskich znawców śmierci nazywany stanem bardo i zupełnie niesłusznie utożsamiany z fazą egzystencji następującą dopiero po ustaniu pracy serca. Bardo, w które pomiędzy 18.00 a mniej więcej 22.00 zapadał, wypełniało go nieznośnym poczuciem bezczasu, podszytym jednocześnie jakimś gorączkowym oczekiwaniem, które nie kierowało na żaden horyzont, nie wychylało w żadną przyszłość. Niekiedy po godzinie, niekiedy po dwóch, sięgał w desperacji po butelkę wina, żeby na powrót doświadczyć przemocy czasu, rozproszyć znieruchomienie, nabrać jakości. I wówczas koło mai zaczynało z mozołem wprawiać się w ruch – rozwijając rzeczywistość jak watę cukrową, a zarazem w tej samej chwili łapczywie ją pożerając.

Mistrz zadzwonił właśnie w epicentrum bardo. I chociaż Adam wielokrotnie wcześniej ignorował jego natarczywe próby kontaktu, tym razem, wiedziony kaprysem, a może jakimś szczególnym błyskiem intuicji, postanowił jednak z nim porozmawiać. Zwłaszcza, że ostatni raz Mistrz dobijał się do niego cztery lata temu, kiedy to nakłaniał go do potajemnej, pantoflowej zbiórki pieniędzy na pomoc rzekomo śmiertelnie chorej żonie, choć zapytany na co właściwie ona choruje, nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Co zresztą dowodziło tylko jego pychy, był bowiem tak bardzo przekonany o sile swojej perswazji, że nie przygotował nawet odpowiedzi na to tylko nieco bardziej podchwytliwe pytanie.

 

***

 

– Wiele razy – mówił Mistrz tym nienaturalnie cichym, teatralnie jakby osłabionym głosem – pomagałem innym, właściwie całe życie poświęciłem tej pomocy, nigdy nie odmawiałem, ludzie zawsze mogli na mnie liczyć…

 

***

 

Adam się nie odzywał, słyszał już ten wstęp wielokrotnie, każda rozmowa z Mistrzem zaczynała się od podobnej introdukcji, początkowego rozpulchniania podłoża, w które już za chwilę zostaną wbite ciężkie kliny manipulacji. Mistrz bowiem właściwie nigdy nie rozmawiał, on wyłącznie wywierał wpływ, wyłącznie realizował jakieś z góry założone cele, które zresztą zazwyczaj sprowadzały się do finansów: interlokutor poddany rozmaitym retorycznym zabiegom i rytuałom prowadzony był przez Mistrza stopniowo do miejsca, w którym powinien zrzec się na jego korzyść wszelkiego swojego majątku i w pokorze oraz uwielbieniu podążyć za naukami nowego przewodnika. Byłaby to faktycznie zwykła szarlataneria i żerowanie na naiwnych, gdyby nie dwie okoliczności, które sprawiały, że Adam nie był w stanie z Mistrzem się uporać, nie był w stanie zakwalifikować go jako prostego oszusta, co zdecydowanie ułatwiłoby mu definitywne zerwanie tej znajomości.

Po pierwsze więc, Mistrz naprawdę dysponował niecodziennymi umiejętnościami, choć – jak Adam zaczął w pewnym momencie podejrzewać – sam nie rozumiał w jaki sposób robi to, co robi, stąd mnogość rozmaitych interpretacji, którymi szermował na lewo i prawo, dostosowując aktualną wersję do okazyjnych potrzeb oraz możliwości, a także zapotrzebowań konkretnego audytorium.

Po drugie natomiast, te rozmaite czynione przez Mistrza manipulacje były tak niewprawne, że z chwilą aplikacji traciły na wszelkiej drapieżności, cóż to bowiem za drapieżnik co zamiast zmyślnie skradać się do ataku defiluje przed potencjalną ofiarą, szczerzy kły, pręży muskuły i pazurem pokazuje, którą jej część zamierza skonsumować w pierwszej kolejności. Dlatego nawet jeśli niewątpliwa charyzma Mistrza przyciągała do niego różnych poszukiwaczy egzotycznej duchowości, albo uzależnionych od kokainy menedżerów wyższego szczebla, których, stosując swoje importowane zza wschodniej granicy dziwaczne sposoby hipnotycznego oddziaływania szybko wyciągał z uzależnienia – to po krótkotrwałym obcowaniu z Mistrzem, kiedy tlała woń rozpylanego niczym szlachetna perfuma uroku, wszyscy w popłochu się od niego oddalali. I choćby ordynowane przez Mistrza specyficzne ćwiczenia cokolwiek swobodnie przez niego traktowanej jogi kundalini przemieszanej z praktykami gimnastycznymi przechowywanymi w Rosji od najdawniejszych czasów przynosiły rewelacyjne efekty – sam guru stawał się w oczach ćwiczących nieznośnym natrętem, którego dusza okazała się najwidoczniej impregnowana na oddziaływanie swoich własnych technik. W takich chwilach nie działały już nawet klecone przez Mistrza na poczekaniu uzasadnienia, że mianowicie dar przekazywany za jego pośrednictwem jest tak niebywale rzadki, nieosiągalny w żaden inny sposób, a przy tym tak fundamentalnie drogocenny, że wyłącznie datki liczone w tysiącach euro są w stanie choćby minimalnie zrównoważyć jego niemożliwą przecież do całkowitego zrównoważenia wartość. Na tę monotonnie odtwarzaną taśmę, przypominającą jako żywo nagrania domorosłych specjalistów od programowania osobistego bogactwa, którzy wszakże własnego bogactwa dorobili się nie żadną pracą, a jedynie poradami w tym stylu, alergicznie reagowali nawet ludzie początkowo nastawieni do Mistrza bardzo pozytywnie, gotowi uwierzyć we wszystkie niezwykłości, które na swój temat opowiadał. Adam brał udział w wielu takich spotkaniach, bo przez pewien czas pełnił właściwie rolę kogoś w rodzaju osobistego sekretarza Mistrza. A także jego ambasadora – polskim obywatelstwem oraz karierą uniwersytecką niejako autoryzującego te dziwaczne opowieści.

 

***

 

– A teraz – ciągnął Mistrz po stosownej pauzie, kiedy to spodziewał się zapewne usłyszeć jakieś słowa potwierdzenia – tak się złożyło, że i ja pomocy potrzebuję. Wiesz, tak w życiu bywa, raz pomagasz, raz tobie potrzebna pomoc. Proszę, spotkajmy się, wszystko ci opowiem, nie można przez telefon… Obiecaj, że się spotkamy…

 

***


Gdyby nie stan bardo, gdyby nie ta trudna do wytrzymania pustka przejściowych wieczornych godzin, nie zgodziłby się na spotkanie, kolejne spotkanie, przebiegające zapewne wedle z góry znanego scenariusza. Mistrz będzie budował przed nim miraże tylko po to, żeby ostatecznie poprosić go pieniądze, które następnie spożytkuje w sobie tylko znany sposób, miał bowiem nieustannie jakieś tajemnicze zobowiązania, jakieś dziwne zależności, jakieś mętne długi powstałe wskutek rozmaitych nieprzemyślanych inwestycji, mających wreszcie ziścić sen o należącym się przecież Mistrzowi wielkim bogactwie, a w szczególności o willi nad brzegiem morza, w której odwiedzać go będą hollywoodzkie gwiazdy, sypiące milionami dolarów za okazję poddania się wpływowi jego unikalnej magii. Tymczasem od kilkunastu lat mieszkał w Warszawie, wynajmował wielkie mieszkanie, w którym przyjmował uzależnionych od wszelkich istniejących substancji nieszczęśników, wszystkie zaś w ten sposób zarobione pieniądze, których nie wydawał na drogie garnitury – niezbędne, co podkreślał, w pracy, każdy bowiem, kto do niego przychodzi, musi widzieć, że ma do czynienia z „poważnym człowiekiem” – przesyłał do Rosji. Tam bowiem mieszkała jego wiecznie nienasycona żona, w żadnym razie nie chcąca słyszeć o przeprowadzce do Polski, przyzwyczajona natomiast do wystawnego moskiewskiego życia, które wiodła z mężem w czasie, kiedy był jeszcze szefem wielkiego centrum leczenia uzależnień, założonego w latach 80. przez pewnego ukraińskiego wracza, twórcy specyficznie rosyjskiego wynalazku, czyli tak zwanego „kodirowania”.

„Kodirowanie” polegało na implementowaniu alkoholikom swoistego psychicznego esperalu, czyli przekonania, że jeżeli napiją się wódki ich mózg eksploduje, a dusza pójdzie na wieczne zatracenie. Mistrz – z wykształcenia dentysta – zetknął się z owym wraczem na dość wczesnym etapie swojej kariery, a następnie zmodyfikował jego metodę i zamiast straszyć, skutecznie zobojętniał. Efekt nie był wprawdzie długotrwały, zaledwie mały procent jego klientów utrzymywał długoletnią abstynencję, ale aura niesamowitości towarzysząca dziwnym czynnościom, które w trakcie „leczenia” wykonywał, wystarczała, żeby całkiem nieźle poradzić sobie w warunkach rosyjskiego feudalnego kapitalizmu, który nastał zaraz po pierestrojce.


Z jakichś jednak tajemniczych powodów – w życiu Mistrza bowiem wszystko bez mała było co najmniej tajemnicze – musiał w pewnym momencie opuścić Moskwę i na stałe osiąść w Polsce, co nie do końca mu odpowiadało, zwłaszcza że polscy biznesmeni, a w ten target właśnie Mistrz zamierzał celować, nie byli zbyt chętni do przekazywania mu pod stołem walizek z drogocennym kruszcem, strategia zaś budowania relacji społecznych w oparciu o manifestowaną na każdym kroku wyższość przysparzała mu nad Wisłą raczej wrogów, niż przyjaciół. W poszukiwaniu więc jakichś atrakcyjnych haseł, otwierających wrota do większych zarobków, Mistrz sięgał po coraz bardziej ekstrawagancko brzmiące oferty, aż doszedł do tej najbardziej szaleńczej, porażającej swoją dalekosiężną, metafizyczną wręcz bezczelnością, a mianowicie: „stań się tym, kim chcesz się stać”.

Ni mniej, ni więcej, tylko tak właśnie – Mistrz z pełną powagą przekonywał, że, jak się często wyrażał, „mocą danej mu wiedzy” gotów jest przemienić każdego w majaczący gdzieś dotąd na niedościgłym horyzoncie marzeń ideał. Wystarczyło kilka spotkań z Mistrzem, w trakcie których mamrotał pod nosem specjalnie do tego celu opracowane zagawory, miarowo stukał kciukiem w blat biurka, dmuchał imitując odgłos wiatru oraz wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe zaklęcia wprost nad głową pogrążonego w indukowanej bezwładności pacjenta. Ponieważ jednak Mistrz wyprzedził niejako swój czas – coaching i różne inne techniki tożsamościowe, które, w oparciu o wizualizację i fanatyczne orientowanie się na sukces, obiecywały radykalną przemianę najbardziej nawet mizernego losu w tryskającą kolorowym szczęściem baśń, miały w Polsce zyskać popularność dopiero kilka lat później – klientela nieszczególnie dopisywała. Zaporowa cena – od której Mistrz nie chciał nawet o centa odstąpić – odgrywała tutaj oczywiście niebagatelną rolę, odstraszająco działało jednak także rosyjskie pochodzenie. Słowem, soczyste i bujne marzenie o bogactwie poczęło wkrótce marnieć i blednąć.

W takim właśnie momencie pojawił się w życiu Mistrza Adam, który trafił do niego właściwie przypadkowo, polecony Mistrzowi przez pewną wspólną znajomą jako doskonały pomocnik w trudnym zadaniu postawienia na serwerach strony internetowej sławiącej jego imię i skuteczność. Ich wzajemne potrzeby i mniej lub bardziej ukryte oczekiwania w tym jednym momencie doskonale się ze sobą zespoliły. Adam – po dziesięciu latach przebywania w starannie izolującym go od świata inkubatorze magisterskich, a potem doktoranckich studiów socjologicznych, przeżywał właśnie bolesne zetknięcie z rynkiem pracy; Mistrz – z sobie tylko znanych powodów cierpiący wygnanie w kraju obcym i nieprzyjaznym, usiłował negocjować między dojmującą niemożliwością osiągnięcia pożądanego pułapu bogactwa oraz swoim głębokim przekonaniem, że się mu ono należy, jak cesarzowi to, co cesarskie.

 

***

 

– Dobrze, spotkajmy się – powiedział wreszcie Adam – przyjadę do pana. Rozumiem, że mieszka pan w tym samym miejscu?

 

***

 

I momentalnie powróciło do niego tamto mieszkanie, koniecznie w dobrej dzielnicy, koniecznie w centrum miasta, koniecznie trzypokojowe, żeby można było w jednym pomieszczeniu spać, w drugim żyć, a w trzecim przyjmować interesantów. Ci zaś, przekraczając te progi, od razu winni pojmować, że człowiek, który tu mieszka, a któremu powierzyć zamierzają swoje dusze, nie przymiera głodem, nie bieduje, przeciwnie, zażywa wystawnych uciech, stać go bowiem na to, dzięki cichemu powiernictwu świadczących o jego skuteczności zadowolonych bogaczy.


Ile godzin w tym mieszkaniu spędził? Ile trwały te długie rozmowy, te przygotowania – taki był wszak plan pierwotny – do książki, na której kartach zapisane zostanie skomplikowane życie Mistrza, jego droga do tajemnej wiedzy przekazanej mu niegdyś w małej malezyjskiej chatce przez skośnookiego staruszka o zagadkowo intensywnym spojrzeniu, na mgnienie tylko przybierającego cielesną postać, żeby potem, po inicjacji, jakiej Mistrzowi udzielił, zniknąć bezpowrotnie, wraz z chatką, gdzieś w nieskończonych astralnych przestworzach.
Czy Adam wtedy naprawdę wierzył w tę opowieść? Czy wierzył też w inne jej warianty – Mistrz bowiem zdawał się w ogóle nie przywiązywać wagi do tego, co i komu mówił, stąd różne wersje pączkowały zeń jak na przyspieszeniu w przyrodniczym filmie, mieszały się ze sobą, splatały, stopniowo formując chaotyczny patchwork, w którym nawet sam autor nie był w stanie zidentyfikować żadnej regularności?

Czy wierzył zatem, że pierwotnych wtajemniczeń w magię udzielał Mistrzowi ojciec, podmoskiewski znachor, w czasach ciemnego stalinizmu kultywujący, mimo skrajnych narażeń, sekrety prastarego słowiańskiego czarostwa? Czy wierzył, że – innym znowu razem – posiadł Mistrz swoje umiejętności na drodze naukowych eksperymentów przeprowadzanych pod okiem czujnych ekstrasensów z KGB, którzy – wbrew zwiedzionej na trzęsawiska racjonalizmu i naturalizmu zachodniej nauce – doskonale zdawali sobie sprawę, że pod podszewką tego świata istnieje też inny, niewidzialny, a drogę do niego można odnaleźć i zoperacjonalizować w taki sam sposób, w jaki ongiś pionierzy ujarzmili stepy amerykańskich Wielkich Równin stalowym kagańcem kolejowej trakcji? Czy wierzył, że pisana wielką literą Wiedza przechowywana jest od niepamiętnych czasów gdzieś na rubieżach Rosji – kraju w przedziwny sposób stapiającego ekstatyczną mistykę z tandetną codzienną entropią – przez rozczochranych i wiecznie podpitych wiejskich uzdrowicieli, do których nie trafisz, choćbyś był wyposażony w najlepszego GPS’a, bo drogę znaleźć mogą tylko ci, co znaleźć ją mają; i kiedy już ją znajdą, nic nie pozostaje na dotychczasowym miejscu, a spomiędzy graciarni dostępnej pięciu zmysłom przebłyskiwać zaczyna Światło, które reaguje na poruszenia twojej woli, niczym glina na mlecznobiałe dłonie jakuckiej garncarki?

Chyba tak, chyba faktycznie wtedy w to wszystko uwierzył, przynajmniej na chwilę, przynajmniej na czas tej błogiej dwuletniej sedacji, tego snu o ucieczce z beznadziejnie powtarzalnej rzeczywistości, ze zduszenia, uwięzienia, jakby ktoś chwycił go na niewidzialne lasso, ale zamiast ciągnąć za sobą, ujarzmiał w zaznaczonym kredą kółku, tak że każda próba ruchu okazywała się męką.

Czy to więc takie dziwne – myślał po latach, setki razy próbując zrozumieć ten swój ówczesny zachwyt – że rozczarowany nauką, rozczarowany życiem, zwrócił się w końcu w stronę magii?

 

***

 

Minęły dwa tygodnie od tej telefonicznej rozmowy, zanim zdecydował się pojechać do Mistrza. Stał przed drzwiami dłuższą chwilę, dopalał papierosa i zastanawiał się dlaczego właściwie to robi, dlaczego jeszcze raz – po tym jak postanowił nieodwołalnie i definitywnie zerwać z Mistrzem wszelkie kontakty – daje się dokładnie w ten sam sposób zwieść na tak dobrze przecież znane manowce.

 



***

 

Kiedy już przed laty zrozumiał, że Mistrz jest po prostu nałogowym mitomanem, podręcznikowym wręcz przypadkiem pseudologia fantastica, obdarzonym przy tym jednak czymś w rodzaju genialnej intuicji, dzięki której błyskawicznie orientował się o czym skrycie marzy jego aktualny rozmówca, a następnie stawał przed nim w pełnej krasie niby spełniona tęsknota; kiedy więc zorientował się w tym wszystkim, ogarnęło go przerażenie i rozpacz.

Towarzyszyły mu oczywiście już wcześniej, albowiem czas mijał, a obiecywane przez Mistrza ziszczenie pragnień, głębinowa metanoia wciąż były tylko na horyzoncie. Miesiąc za miesiącem, dzień za dniem, nie nadchodziła ta upragniona chwila, kiedy to Adam – w pocie czoła wykonujący zaordynowane ćwiczenia oddechowe; wpatrujący się godzinami w zapaloną świeczkę przyniesioną z cerkwi, co obudzić miało Adźnię, czakram trzeciego oka, a wraz z nim zdolności jasnowidzenia i spoglądania poza czas i przestrzeń; a przy tym poddawany przez Mistrza regularnym ceremoniom i rytuałom – przemienić się miał w innego zupełnie człowieka, kabalistycznego Adama Kadmona, tego, który istniał w świecie przed upadkiem, tego, który współistniał z bóstwem, i którego udziałem była nieśmiertelność i wolność, i pełne władztwo nad świeżo wykrojonym z odmętu uniwersum materii. Nic takiego nie następowało, Mistrz jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić, zupełnie jakby ów brak oczywistych efektów nie był dla niego zbytnio zaskakujący. Od pewnego momentu okazywał wręcz delikatne zniecierpliwienie, kiedy Adam skarżył się, że mająca iść w parze z rozwojem duchowym coraz wyraźniej ponoć dostrzegalna plastyczność świata zjawisk – bo wszak jeśli tylko zapanujesz nad myślami i zaktywizujesz energetyczne pole, wszystko zacznie odpowiadać twoim pragnieniom i potrzebom – to wciąż tylko niezrealizowana obietnica.

Co więcej, stopniowo zaczął dostrzegać też paradoksy, które wcześniej mu umykały. Mistrz na przykład – wielokrotnie zapewniający o swoim duchowym zaawansowaniu, a także o rozwiniętych umiejętnościach przewidywania przyszłości oraz wiedzy o poprzednich i kolejnych wcieleniach – zdawał się stresować w rozmaitych codziennych sytuacjach, zwłaszcza związanych z wciąż niesatysfakcjonującymi go finansami, a to, jak na człowieka, który przecież wie, co będzie, wydawało się mimo wszystko reakcją dość nieoczywistą. Zdarzyło się też kilkakrotnie, że usłyszawszy od Mistrza jakąś opowieść, albo nauczywszy się od niego jakiejś kolejnej niezwykłej techniki – jak choćby przepuszczania przez siebie wiatru, czego uczył go Mistrz w styczniu nad Bałtykiem, zmarzłszy zresztą okrutnie, jak się wówczas Adamowi przez moment wydało – odkrywał potem jej dokładny opis w którejś tych z kolorowych, ezoterycznych rosyjskich książek w miękkich okładkach, które Mistrz namiętnie czytywał. Choć pytany czy zawierają jakieś okruchy prawdziwej Wiedzy, prychał pogardliwie, dając do zrozumienia, że jest jedynym człowiekiem, który nie tylko okruch, ale cały pokaźny bochenek takiej Wiedzy ma w osobistym władaniu.

Krok po kroku, Adam zbliżał się więc do momentu, w którym nadeszło ostateczne zrozumienie – nie będzie żadnego oświecenia, nie będzie żadnej przemiany, nie będzie wielkiego centrum, w którym on, przemieniony już i narodzony w duchu na nowo, wraz z Mistrzem przyjmować zaczną spragnionych metafizycznego pokarmu biznesmenów i aktorów. Nie będzie szczęśliwych przypadków, które usłużnie sformują rząd zdarzeń wiodących go do zaspokojenia wszystkich życiowych potrzeb.

Rozczarowanie mieszało się w nim ze zdziwieniem – jak mógł być tak naiwny, jak mógł dać się opleść tym bluszczem bzdur i banałów, jak mógł roztrwonić tyle czasu na te wszystkie idiotyczne ćwiczenia, na te niekończące się rozmowy, na te godziny spędzane przed monitorem, kiedy używając wszystkich swoich retorycznych umiejętności tworzył kolejne foldery zachwalające umiejętności Mistrza, unikając jednak bezpośrednich odniesień do magiczno-ezoterycznej terminologii, ten bowiem aspekt przeznaczony był tylko dla nielicznej garstki wiedzących czy raczej widzących, na czele której, jakżeby inaczej, stał Adam, uczeń, który nareszcie znalazł swojego nauczyciela.

Odciął się więc od niego, przestał odbierać telefony, zamknął ten rozdział i pokornie wrócił na uniwersytet.

Wciąż unosiło się nad nim jednak widmo Mistrza, niczym ponure ptaszysko kołujące nad rozkładającymi się zwłokami. I pamięć tego jedynego prawdziwego momentu radości. I nadzieja, że jeszcze kiedyś nadejdzie – choć pod inną zupełnie postacią.

 

***

 

Drzwi otworzyły się czy raczej otworzył je otulony cienkim, brudnym szlafrokiem, pomarszczony, mały szkielet, poruszający się z pomocą chodzika, niemiłosiernie biały, zaciskający szpony na metalowych ramach, pozbawiony prawie zębów, wyłysiały, dygoczący i z trudem połykający każdy oddech.

Adam odruchowo się cofnął, przekonany najpierw, że pomylił mieszkania, co nie byłoby znowu tak bardzo nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę lata, jakie minęły od ostatniej wizyty. Jednak wiedział od razu, w jakiś sposób może nawet to przeczuwał, że ma przed sobą Mistrza. Tego napompowanego witalizmem atletę, tego jogina i czarownika, tego jasnowidzącego uwodziciela, który nareszcie został zesłany między śmiertelników.


– Widzisz – wyszeptał szkielet – widzisz, co się stało?


Musiał pomóc mu dojść do łóżka, wielkiego, brudnego łóżka, na którym walały się resztki jedzenia i stare rosyjskie podręczniki medyczne przemieszane z jakimiś tanimi poradnikami o cudownych metodach leczenia raka. Słuchał długo jego rwanej opowieści – o niespodziewanej diagnozie, którą postawiono mu w szpitalu, gdzie trafił wprost z ulicy, bo nagle stracił przytomność, wcześniej nie czując, że cokolwiek złego dzieje się z jego ciałem; o beznadziejnej prognozie – że ma przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia, a w jego stanie i w jego wieku jakakolwiek chemioterapia tylko przyspieszy najgorsze; o braku ubezpieczenia – i polskiego, i rosyjskiego, bo przecież nigdy nie miał głowy do zajmowania się takimi sprawami; o nowotworze, który miał nadzieję pokonać, stosując zmodyfikowane warianty swojej magii, tak przecież skutecznej w odniesieniu do wielu innych, najbardziej nawet drapieżnych problemów; o czasie, przede wszystkim o czasie, którego na opracowanie odpowiednio przemyślnej strategii w tej walce potrzebował; o ludziach, którzy się od niego odwrócili, a odwrócili się wszyscy, łącznie z rosyjską żoną, która nigdy go nie odwiedziła, przestała odbierać od niego telefony; o pieniądzach, pieniądze są najważniejsze i potrzebne, bo na sprowadzany z Niemiec wyciąg z pestek moreli, który był rzekomo niebywale rakobójczy, wydał wszystkie oszczędności i teraz, dzisiaj, nie ma już nawet za co kupić sobie jedzenia, i nie ma właściwie siły, żeby wstawać z łóżka, więc Adam musi mu pomóc.

 

***

 

Pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz; że mnie tak nie zostawisz; że zbierzesz jakieś pieniądze; że mi kupisz jedzenie; że mnie będziesz odwiedzał i obmyślimy metodę, dzięki której poradzimy sobie z tą chorobą; ja potrzebuje tylko czasu i pieniędzy; wiesz, że jestem człowiekiem o niezwykłych umiejętnościach i o niezwykłej wiedzy; jeśli tylko dostanę jeszcze trochę czasu, na pewno z tym sobie poradzę; a wtedy napiszemy wspólnie książkę; wtedy założymy wielkie centrum leczenia nowotworów; tylko ja mogę znaleźć lekarstwo, ale potrzebuję do tego czasu, więcej czasu; i więcej pieniędzy, żeby jeść, żeby żyć, żeby znaleźć lekarstwo; ja je na pewno znajdę, a wtedy kupimy wielką willę nad morzem i założymy tam szpital; będą do nas przyjeżdżali ludzie z całego świata; mieszkać będziemy oczywiście w innych miejscach, ale blisko, tak, żeby można było w dziesięć minut samochodem dojechać do ośrodka; od tych bogatych będziemy brali solidne pieniądze; no sam powiedz: ile taka wiedza powinna kosztować; nikt dzisiaj nie umie poradzić sobie z rakiem, więc ile to powinno kosztować; może milion, może dwa miliony euro; ja nie wiem, ty mi powiedz, sam to oblicz; ja nie potrafię, ja nie jestem od biznesu; ja chcę ludziom pomagać po prostu, zawsze tak było i zawsze tak będzie; więc ty się zastanów i opracujemy cennik, ale oczywiście tych biednych będziemy leczyć nawet za darmo, to jest oczywiste; ale przede wszystkim teraz potrzebuję czasu, więc pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz.

 

***

 

Mistrz śpi, jego zapadnięta pierś ciężko i powoli się unosi, spod kołdry wystaje noga – biały, cienki jak młoda gałąź szpon, pokryty siniakami i zadrapaniami, wstrząsany od czasu do czasu bezwiednym skurczem. Adam stoi nad nim i myśli, że to jest właśnie sprawiedliwe i potrzebne. Że oto działa los, działa przeznaczenie – te słowa odmieniane przez Mistrza na wszelkie sposoby w różnych baśniowych wariantach, w które sam chyba pragnął wierzyć, oto te słowa, dawno już przebrzmiałe, nabierają teraz zaskakująco świeżego, nowego znaczenia. Że wreszcie to rozczarowanie, to bezbrzeżne rozczarowanie, w którym Adam żyje od czasu, kiedy się zetknął z Mistrzem, stanie się także jego udziałem.

Że Mistrz musi je poczuć i musi tym zostać zmiażdżony.

Choćby przez chwilę, choćby w tym krótkim zrywie świadomości tuż zanim zgaśnie.

 

***

 

Mistrz wciąż śpi, a on bierze do ręki jego telefon komórkowy, wyjmuje kartę, telefon zaś umieszcza na szafce przy łóżku. Wprawdzie nikt do Mistrza nie dzwoni, ale i on nie będzie mógł do nikogo zadzwonić. Wychodząc, starannie zamyka drzwi. To nie jest przecież żadne morderstwo, to raptem delikatne zaniechanie, ile temu człowiekowi tak czy inaczej jeszcze pozostało – tydzień, dwa tygodnie, miesiąc?

Idzie chodnikiem i zastanawia się czy kiedy Mistrz już zrozumie, że pozostaje mu najwyżej skok z piętnastego piętra, skok z piętnastego piętra albo śmierć z głodu i raka, którego nigdy nie pokona, którego nigdy nie wyleczy; czy kiedy już zrozumie, że magia nie działa – czy wtedy na ułamek sekundy się przebudzi i czy wtedy się zdąży przemienić?

I czy przemieni się tak, jak teraz przemienia się Adam, przed którego oczami bezładna plątanina atomów, zdarzeń, wzlotów i upadków, rozpaczy i rozkoszy, układa się wreszcie w jeden, zwarty, uporządkowany wzór?

(2015)

Wtajemniczenie

0%

Pamiętam dokładnie. Spotkałem Grubasa na tych dziwnych warsztatach, podczas których trzeba było układać swój osobisty totem z rzeczy znalezionych na podwórku. Takie polecenie dostaliśmy od prowadzącej, dziewczyny w sumie dość sympatycznej, skądinąd pełnej dobrej woli i zaangażowania. I chyba naprawdę szczerze przekonanej, że wyprawa na szkolne boisko w poszukiwaniu jakichś przedmiotów, a następnie układanie z tych przedmiotów czegoś, co ma za zadanie odzwierciedlić indywidualność oraz osobowość każdego z uczestników, będzie dla tych uczestników tak samo fundamentalnym doświadczeniem, jak wyprawa po Złote Runo dla Jazona, albo podróż do Itaki dla Odysa, albo każda inna archetypowa wędrówka po sens życia i przeznaczenie dla mitycznych bohaterów wszystkich czasów. Jednak dziewięćdziesiąt dziewięć procent grupy potraktowało to zadanie z pełną powagą. Odnalezione na boisku pety, puszki, kasztany, żołędzie, źdźbła trawy, a nawet martwe motyle, utworzyły kilkanaście niepowtarzalnych konstelacji – w symbolicznej syntezie odbijających kilkanaście niepowtarzalnych życiorysów, których właściciele zebrali się w jednym czasie i w jednym miejscu, ażeby za pomocą tego specyficznego (ale, jak przekonywała prowadząca, niezwykle wprost skutecznego) rytuału dotrzeć do źródeł swoich zagubionych tożsamości.

Zwróciłem na niego uwagę jeszcze zanim się te warsztaty zaczęły. Chodził tam i z powrotem po wyłożonym płytą pcv korytarzu i palił marlboro setkę. Trzymał papierosa z niezwykłą wprost gracją i z taką samą gracją, rozglądając się nieco na boki, cały czas w ruchu, sunąc do przodu lekko chybotliwym krokiem, zaciągał się głęboko, a następnie wydmuchiwał gęstą chmurę błękitnego dymu. Jest to sprawa pierwszej wagi – gęstość wydmuchiwanego dymu. Po tym można poznać klasę palacza. Pospolity nikotyniarz, którego jedyną zaspokajaną przy pomocy papierosa potrzebą jest potrzeba nikotynowej szprycy, taki palacz wypuszcza dym rozrzedzony, rachityczny, stapiający się momentalnie z powietrzem, uchodzący z ust szybko, chaotycznie i na boki. Co innego palacz wytrawny. Jego wydech przynosi obłok o wyraźnej substancji, kształcie, dynamice i – przede wszystkim – obfitości. Palacz wytrawny nie jest bowiem zainteresowany wyłącznie mechanicznym pobudzaniem swojego układu endorfinowego – idzie mu o coś więcej. Jego palenie to czynność świadoma, czynność niemal kontemplacyjna, uwalniająca umysł od naturalnego przywiązania do zewnętrzności.

Chyba tylko ja i on nieszczególnie przejęliśmy się totemami. Ja dysponowałem dwiema zielonymi butelkami, papierkiem po cukierku oraz fragmentem podeszwy jakiegoś starego kalosza. Grubas wyszukał gdzieś puste opakowanie po marlboro setkach (podejrzewam, że było to jego własne opakowanie), do tego kawałek zielonkawego szkła oraz długą gumkę, którą starannie połączył dwa pierwsze składniki totemu.

Kiedy już wszystkie totemy były gotowe, nastąpiła główna część warsztatu: prezentacja. Każdy musiał swój totem scharakteryzować, ujawnić konieczność użycia tych właśnie a nie innych elementów, udowodnić, że to właśnie taka a nie inna ich koniunkcja wyzwala całkiem nową jakość, znacznie przekraczającą proste sumowanie. A następnie pokazać, że ta jakość odpowiada jego osobowości.

I właśnie w tym momencie Grubas zaprezentował całą swoją wirtuozerię. „Mnie”, powiedział, a wszyscy – zgodnie z przyjętymi wcześniej założeniami warsztatu – wpatrywali się w niego z akceptacją, „mnie mianowicie ćwiczenie to ujawniło dramat i znikomość ludzkiej egzystencji”.

Zapanowało małe poruszenie, do tej pory bowiem używano tutaj pojęć o zabarwieniu raczej zdecydowanie pozytywnym, w ogóle tego rodzaju przedsięwzięcia to nie miejsce na opowiadanie o tragediach, dramatach i nieszczęściach. Tego rodzaju przedsięwzięcia mają nauczyć spoglądania na jasną stronę życia.

„A dlaczego? Powiedz dlaczego?”, zareagowała błyskawicznie prowadząca. „Bo oto”, Grubas, jak się później przekonałem, bardzo sobie cenił pewną ornamentykę w mowie, „bo oto kazano mi ułożyć siebie ze… śmieci. A potem te śmiecie znowu powędrują do kosza. Były śmieciami, na chwilę stały się mną, a potem znowu śmieciami się staną”. Grubas wypowiadał to wszystko swoim aksamitnym głosem, umiarkowanie, spokojnie, ale z wyraźną emfazą. „To zupełnie”, mówił dalej, „jak w nauczaniu Buddy: wszędzie panuje rozpad, jesteśmy złożeniem elementów, które na chwilę łączą się w konkretnego człowieka, a potem rozłączają i wracają do ogólnego obiegu. I tak w nieskończoność: rozpad, złożenie, złożenie, rozpad. Wieczna nietrwałość. A więc dramat”, podkreślił, „dramat, bo ja przecież chciałbym być kimś… mieć w sobie coś, co rozpadowi nie podlega, co jest wobec rozpadu bezpieczne i niepodległe…”.

Wcale nie o to chodzi, że publika zareagowała na te metafizyczne dywagacje Grubasa niechęcią, albo wręcz agresją (co się w podobnych grupach często zdarza) – nic z tych rzeczy. Nikt go nie spostponował za rozbijanie atmosfery ogólnej kreatywności oraz optymizmu, nikt nie miał pretensji, że Grubas tak naprawdę robi sobie jaja, no bo przecież z wieloma rozmaitymi rzeczami może się układanie osobistego totemu kojarzyć, do wielu rozmaitych autorefleksji może układanie osobistego totemu doprowadzić, ale z całą pewnością nie do poczucia, że się jest tylko trwającym relatywnie krótko procesem nieuchronnej dekompozycji kilku chwilowo połączonych ze sobą składników. Rytualne konstruowanie prywatnego znaku, przeprowadzane w odpowiednio stężonej atmosferze skupienia i kontemplacji, powinno jednoznacznie wyświetlić – zaciemnioną dotychczas – harmonię drzemiącą pod zwałami chaotycznej mieszaniny emocji, pragnień oraz lęków, formujących indywidualną osobowość. Sam zaś przebieg rytuału: chodzenie po podwórku, szukanie odpowiednich elementów, montowanie ich w całość przekraczającą sumę poszczególnych części oraz finalna prezentacja uzyskanego efektu, otóż taka, a nie inna sekwencja czynności reprodukuje symbolicznie proces odnajdywania struktury tam, gdzie jej na co dzień nie dostrzegamy, czyli w sobie samych. Tak samo jak nie dostrzegamy żadnej struktury w porozrzucanych na ulicy odpadkach.

Tymczasem Grubas, wywodząc z tej czynności dokładne jej przeciwieństwo, wszystko zdekonstruował – tam, gdzie powinna zapanować harmonia, wkradł się nieporządek, tam gdzie powinna zjawić się afirmacja, przyszła całkowita negacja, tam zaś gdzie powinna nastąpić reintegracja, zagościł rozkład.

Była to dla wszystkich, łącznie z sympatyczną trenerką, tak nieprawdopodobna interpretacja, tak całkowicie nie pasująca do wszystkiego, co wiedzieli i do wszystkiego, czego sami – za sprawą totemu – doświadczyli, że potraktowali mowę Grubasa jak świetny dowcip. I już do końca warsztatów Grubas spełniał rolę ogólnego rozweselacza. Cokolwiek powiedział natychmiast wywoływało powszechną wesołość.

A potem zaczęliśmy rozmawiać i wybrałem się z Grubasem na kawę. To znaczy – pojechaliśmy tam jego starym samochodem o nieustalonej marce, pełnym porozrzucanych na podłodze gazet, puszek po coca-coli oraz dziwnych książeczek z okładkami upstrzonymi Chrystusem z Całunu Turyńskiego, Sai Babą, świetlistymi kołami i symbolami astrologicznymi. W miejscu radia ziała sporych rozmiarów czarna dziura, z której, niczym pęk wodorostów, wystawały różnokolorowe druty, poskręcane, poprzypalane, smętnie zwisające na wszystkie strony. Ktoś niedawno połasił się na radioodbiornik.

Od razu zauważyłem, że Grubas jest wytrawnym kierowcą i chociaż jezdnia była oblodzona, a gęsto padający śnieg sprawiał, że przez przednią szybę widzieliśmy tylko amorficzną biel, to czułem się całkowicie bezpieczny. Patrzyłem jak Grubas spokojnie pokonuje kolejne zakręty, wymija inne samochody, a wreszcie jednym wprawnym ruchem kierownicy parkuje na opustoszałych jeszcze o tej porze tyłach Nowego Światu.

2.
Kiedy weszliśmy do kawiarni, przypomniałem sobie jakieś starożytne meksykańskie miasto – nazwy nie odtworzę – w jednej chwili opuszczone przez mieszkańców, którzy pozostawili po sobie rozłożone na stołach posiłki, przygotowane do użycia sztućce, pługi na polach, domowe zwierzęta w zagrodach i kojcach.

Wnętrze tej knajpy było niemiłosiernie zadymione, chociaż w środku nie zobaczyliśmy ani jednego klienta. Tak jakby jeszcze przed sekundą cała chmara palaczy łapczywie kopciła tutaj papieros za papierosem, a chwilę później – ni stąd ni zowąd – uległa zbiorowej dematerializacji, jedynym zaś widomym znakiem zaświadczającym o jej istnieniu była ta ciężka, zawiesista mgła, ogarniająca wysłużone stoliki, wieszaki, popielnice i smutną dziewczynę za obdrapanym barem. Wrażenie nieprzenikliwości potęgował jeszcze padający na zewnątrz śnieg: biała masa za oknem, szaro-błękitna w środku, ani grama wolnej przestrzeni dookoła. Początkowo miałem wrażenie zwolnionego tempa. Delikatnie unosząc się w tym dusznym fluidzie poprosiliśmy o dwie kawy, osiedliśmy na krzesłach, a potem zapaliliśmy własne papierosy i – podłączywszy się tym samym do ogólnej atmosfery – wtopiliśmy się w nią, a ona wtopiła się w nas i stopniowo przestała być dokuczliwa, stopniowo przestała nam zakłócać percepcję, stopniowo odzyskaliśmy widoczność i znowu mogliśmy swobodnie oddychać.

Niewiele dowiedziałem się wówczas o prywatnym życiu Grubasa. Nadmienił tylko, że pomieszkuje gdzieś w niewielkiej mieścinie pod Wrocławiem oraz że pracuje w hurtowni jako kierowca, ale tak naprawdę skończył filozofię i nigdy filozofią nie przestał się zajmować, albowiem – z czym trudno się było nie zgodzić – zajmowanie się filozofią to przede wszystkim aktywne poszukiwanie odpowiedzi na fundamentalne pytania, a nie formalne sprawowanie posady na uniwersytecie, albo innej akademii. Jakkolwiek, opowiadał mi Grubas (a w jego nieustającym monologu nie było ani śladu – charakterystycznej dla pewnego typu gawędziarzy – chęci zawładnięcia interlokutorem, uczynienia zeń lustra odbijającego elokwencję mówcy i rezonansu umożliwiającego pełny zachwyt nad barwą własnego głosu), filozofii nie traktował nigdy jako metody gwarantującej pozyskanie tych odpowiedzi, lecz raczej jako impuls do ich poszukiwania, jako sam akt zdziwienia i zachwytu wyjściową niepoznawalnością świata. Wyjściową, bo Grubas żywił głębokie przekonanie, że tajemnica naszego istnienia jest w istocie tajemnicą pozorną. Tajemnicą, którą, przy odpowiednim wysiłku, można prześwietlić i zdemistyfikować, a tym samym, jak się wyraził, wyrwać się spod wszechobejmującej władzy rozpadu.

Właśnie w momencie, kiedy wypowiedział słowo „rozpad” i kiedy miałem zapytać go jakim to mianowicie sposobem można się spod wszechobejmującej władzy rozpadu wyrwać, drzwi do kawiarni otworzyły się gwałtownie. Chmura wirującego śniegu wdarła się do środka niesiona lodowatym impetem wiatru, który nieco mnie otrzeźwił, słuchając bowiem miękkiego i monotonnego głosu Grubasa popadłem w coś na kształt delikatnego transu.

Wraz z chmurą dziarskim krokiem wkroczyła do wnętrza mniej więcej czterdziestoletnia karlica z wypchanym chlebakiem przewieszonym przez ramię, ubrana w malutki, pozbawiony guzików kożuch, spięty na wysokości talii grubym skórzanym pasem. Energicznie zamknęła za sobą drzwi, rozejrzała się i pomaszerowała prosto do baru. Zamówiła tam pięć winiaków (dokładnie tak – pięć winiaków!), przeniosła je w dwóch turach do stolika, a potem jeden po drugim wypiła. Następnie zapaliła papierosa, dwa razy się zaciągnęła, wstała i – już krokiem znacznie mniej dziarskim, krokiem raczej chybotliwym, posuwistym, o dość nieregularnej trajektorii – bardzo powoli opuściła lokal.

Nieprawdopodobna kondensacja. Jasno wytyczony cel i metodyczne do niego dążenie. Żadnych przy tym ozdobników, żadnej szczególnej rytualizacji, zwykle towarzyszącej zaprawianiu się alkoholem w miejscach publicznych.
Pięć szybkich strzałów. Błogość. Finito.

Grubas tymczasem potraktował małą panią jako doskonałą metaforę tego, co właśnie zamierzał powiedzieć, kiedy tak znienacka dziarsko wkroczyła do knajpy. Na jej przykładzie zaczął mi wyjaśniać znikomy charakter ludzkiego życia. Kiedy tak patrzyłem na jego okrągłą, łysą głowę i słuchałem, jak lamentował nad przemijalnością wszystkiego, nad fundamentalną, nieodłączną od życia destrukcją, wpisaną głęboko w anatomię naszych ciał już na poziomie pojedynczej nitki kwasu dezoksyrybonukleinowego – odnosiłem wrażenie, że siedzę przy stoliku z najnowszym wcieleniem samego księcia Siddharthy, albo przynajmniej innego spośród tych licznych oświeconych, którzy, jak głosi Wschodnia tradycja, od niezliczonych miliardów lat pojawiają się na Ziemi, aby nieść naukę o pustce każdej napotkanej czującej istocie. Odwołanie do Buddy, którym Grubas uraczył warsztatową publikę, przestało mi się wydawać tylko zabawnym chwytem retorycznym.

Modelem czującej istoty dążącej do szczęścia, a zarazem nie mogącej go w żaden sposób zaznać, stała się w opowieści Grubasa właśnie owa mała pani, zapewne regularnie znieczulająca swój egzystencjalny ból przy pomocy niezawodnej i starannie odmierzonej proporcji winiaku oraz nikotyny. Do czegóż to jednak na dłuższą metę mogło prowadzić? Oczywiście, do coraz większej rozpaczy, do coraz większej liczby coraz szybciej konsumowanych winiaków. I coraz mocniejszych papierosów coraz słabiej dopełniających coraz bardziej nieefektywne i coraz krótsze momenty coraz mniej przyjemnego zaciemniania zbolałej świadomości.

Grubas twierdził, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy jak ta mała pani, wszyscy bowiem w taki czy inny sposób aplikujemy sobie swoje pięć strzałów, tyle że pod rozmaitymi postaciami – chodzimy do kościoła, zatapiamy się w życiu rodzinnym, albo zawodowym, czytamy książki, oglądamy pornosy, piszemy wiersze, albo opowiadania, zakochujemy się, żenimy, płodzimy dzieci, które potem płodzą kolejne dzieci, jeździmy na wycieczki, chodzimy do muzeów i teatrów, wariujemy, mamy obsesje, depresje, psychozy, albo syndrom borderline, a na końcu i tak umieramy w pełnej niewiedzy. I gówno z tego wszystkiego wynika.

Zapytałem go w pewnym momencie – bo przecież napomknął o tym na samym początku – w jaki to mianowicie sposób można się, jego zdaniem, ze wspomnianego gówna wydobyć. Zapytałem nie dlatego, żebym naprawdę wierzył w soteryczną moc Grubasa, albo w to, że objawi mi on teraz jakąś nową tajemną ewangelię, będącą zarazem kluczem do pełnego wyzwolenia, a jednocześnie precyzyjnym i kompletnym opisem wszystkich ukrytych prawideł rządzących wszechświatem. Zapytałem, ponieważ Grubas – naiwny, urokliwie zatroskany, współczujący i przejęty sprawami kosmicznego cierpienia – wydał mi się niesamowitą, egzotyczną postacią, z gatunku tych, jakich się już dzisiaj prawie nie spotyka.

Bynajmniej, nie otrzymałem wówczas odpowiedzi. Musiałem się zadowolić wyznaniem, że poszukiwanie tej odpowiedzi zajęło Grubasowi naprawdę mnóstwo czasu, że, jak się wyraził, próbował rozmaitych sztuk i nauk, a kiedy sztuki i nauki poznał już dogłębnie i kiedy okazało się, że są one w zasadniczym sensie tego sformułowania poznawczo niewydajne – wówczas „poznał niezwykłą osobę”. I to właśnie od niej udało mu się otrzymać rozwiązanie. I może mi je przekazać. Zdążył mnie już należycie poznać, poznania bowiem nie sposób odliczać w minutach, godzinach czy latach, poznanie nie rozgrywa się w przestrzeni ilościowej, o głębokości poznania decyduje intensywność. Ten zaś czynnik, w przypadku naszej rozmowy, uzyskał natężenie – w odczuciu Grubasa – niezwykle silne. Ta siła podpowiada mu bez żadnych wątpliwości, że jestem godzien wtajemniczenia.

Czy się zgadzam na małą wycieczkę?

3.
Naturalnie – zgodziłem się.
Znowu dotarliśmy do jego samochodu, prawie przysypanego śniegiem, głęboko zahibernowanego, smętnie kontrastującego wszechobecną biel. Minęło dobrych piętnaście minut zanim wysłużony akumulator wreszcie zaskoczył. W oczekiwaniu na pojawienie się elektrycznej iskry wprawiającej w ruch mechanizm silnika, zdążyliśmy zdrapać z szyb grubą warstwę zlodowaciałego szronu. Przez cały ten czas zastanawiałem się, czy aby dobrze robię wypuszczając się w towarzystwie ledwie poznanego Grubasa gdzieś nie wiadomo gdzie – na sekretne spotkanie mające ujawnić najtajniejsze tajnie kosmosu. W tym przypadku jednak przeważyła najzwyklejsza ciekawość. I pewność siebie. Zawsze mi się wydawało, że posiadam całkiem niezłą intuicję jeśli chodzi o ludzi – rzadko kiedy pierwsze wrażenie okazywało się złudą, zwykle potrafiłem szybko rozpoznać czy mam do czynienia z groźnym wariatem, czy tylko z dobrodusznym dziwakiem. Grubasa natychmiast zaliczyłem do drugiej kategorii.

A poza tym, jak już mówiłem, Grubas był fascynujący – z tym swoim niesłychanym wewnętrznym spokojem, z tą swoją flegmatyczną techniką prowadzenia samochodu i palenia papierosów, z tą egzotyczną kosmologią wykładaną konfidencjonalnym tonem, w którym, jak mi się wówczas wydawało, nawet na chwilę nie pobrzmiewała fałszywa nuta, mogąca zwiastować już to świadomą mistyfikację, już to kompulsywną niepewność skrzętnie ukrytą pod płaszczykiem rzekomej wiedzy tajemnej.

Przejechaliśmy przez most Poniatowskiego, minęliśmy rondo Waszyngtona, a zaraz za rondem skręciliśmy w niewielką uliczkę i zatrzymaliśmy się pod szarym blokiem, co najmniej dziesięciopiętrowym, całym prawie upstrzonym jakimś koszmarnym, delirycznym graffiti.

Wsiedliśmy do obdrapanej windy, a ja nie próbowałem już dopytywać Grubasa o szczegóły, kilkakrotnie zagadnąłem go o nie w trakcie jazdy, ale niezmiennie wtedy odpowiadał, że wszystkiego dowiem się na miejscu, i że naprawdę nie ma się czego obawiać, czeka mnie bowiem wizyta u pewnej niezwykle duchowo zaawansowanej istoty. Niech więc raczę odłożyć swoje wątpliwości, niech raczę zdać się na mądrość losu (tak właśnie powiedział, mądrość losu), spokojnie przyjąć to, co się wydarza i wyłączyć na ten czas wszystkie zupełnie tutaj niepotrzebne i nieprzydatne intelektualne aktywności. Życie ludzkie to przecież fenomen daleko przekraczający kompetencje rozumu – zawiera w sobie tyle elementów całkiem irracjonalnych, zupełnie nie poddających się prymitywnym kategoryzacjom rodem z logiki dwuwartościowej. A tym właśnie pachną moje nieustanne wątpliwości.

Porzuciłem je więc na czas podróży windą. Ale kiedy tylko weszliśmy do mieszkania odżyły na nowo w całej okazałości – tym razem jednak powstrzymałem się od ich ekspresji, a może nie tyle sam się powstrzymałem: powstrzymało mnie to, co zobaczyłem. Okazało się bowiem, że ową niezwykle zaawansowaną duchowo istotą była, ni mniej, ni więcej, tylko… ta sama karlica, która godzinę wcześniej tak spektakularnie znieczuliła się w naszej obecności pięcioma porcjami winiaku klubowego.

Wciąż wyglądała na nieźle odurzoną, siedziała w niedbałej pozie na sfatygowanym pluszowym fotelu, dzierżyła w dłoniach telewizyjnego pilota i – wpatrując się niewidzącym wzrokiem w migoczący kineskop starego grundiga – uprawiała bezmyślny zapping: wciskała po kolei wszystkie guziki, przeskakiwała z kanału na kanał, absolutnie przy tym ignorując jakiekolwiek zewnętrzne bodźce dochodzące zarówno z ekranu, jak i z przedpokoju, w którym, wraz z Grubasem, stanęliśmy.

Sofia, tak właśnie kazał mi Grubas nazywać karlicę. Zrobił to zanim zdołała zauważyć, że przyjechaliśmy, szepnął mi jej imię do ucha, kiedy wieszałem kurtkę, a w bezpośrednio połączonym z przedpokojem pomieszczeniu ona wciąż – mimo hałasu, jaki robiliśmy – trwała pogrążona w swoim alkoholowo-telewizyjnym transie. „Pod żadnym pozorem”, powiedział cicho, „pod żadnym pozorem nie nazywaj jej inaczej, pamiętaj. Żadne tam proszę pani, pani, ani tym bardziej ty. Mów do niej Sofia”.

Pomyślałem w pierwszej chwili, że chyba jednak powinienem stąd wiać. Wszystko było jakieś brudne i obdrapane. Przypominało raczej wysłużoną melinę odwiedzaną przez żulernię trzeciego sortu, niż ogniskowy punkt kosmosu, z którego widać wszystkie jego najgłębsze sekrety. Rolę wieszaka spełniał wmontowany w ścianę kostropaty kij z powtykanymi weń małymi, plastykowymi żerdkami. Na podłodze szeleściły porozkładane gazety, tak jakby za chwilę miał się rozpocząć jakiś generalny remont, albo przynajmniej malowanie. (Z pewnością choćby elementarne zabiegi restauracyjne wyszłyby temu miejscu na dobre.) Przede wszystkim jednak perspektywa testów, którym miałbym tu zostać poddany, napawała mnie przemożną chęcią błyskawicznej ewakuacji. Nie wspominając nawet o średnio uczciwym fortelu, który mi zaserwowali – bo niby dlaczego nie przywitali się w knajpie, tylko odgrywali jakiś niezrozumiały spektakl? Czemu mnie oszukali?

Przeważyła jednak ciekawość.

Pokój, w którym zappowała karlica był niewielki, w ogóle cała kawalerka mogła mieć najwyżej trzydzieści metrów kwadratowych. I te trzydzieści metrów kwadratowych szczelnie wypełniał zgęstniały papierosowy dym, zupełnie jak w kawiarni, z której przyjechaliśmy. Tyle, że w kawiarni dym był świeży, dzisiejszy, a ten, który wisiał w mieszkaniu karlicy, wydawał się naprawdę wiekowy. To był dym-nestor, dym-senex, władczy starzec apodyktycznie przepełniający swoją sędziwą, eteryczną obecnością całą dostępną przestrzeń, gniewnie odstraszając intruzów tym obrzydliwie cuchnącym, dławiącym niezadowoleniem, które emanowało z niego we wszystkie strony na raz, wdzierało się do nosa, przesiąkało przez ubranie i skórę.

Już, już chciałem wychodzić, bo czułem, że za chwilę albo zwymiotuję, albo się uduszę, ale nagle karlica wyłączyła telewizor i popatrzyła w moją stronę mętnymi oczami. Poczułem na plecach dłoń Grubasa. Delikatnie popychał mnie w stronę pokoju. Spojrzenie karlicy było przyjazne. W jednej chwili odeszły wszelkie obawy.
Wszedłem więc. Usiadłem naprzeciw.

4.
Nie zastosowała wówczas – dzisiaj tak myślę – żadnej hipnozy, albo innej mesmerycznej siły z gatunku tych, co pozwalają w jednym momencie całkowicie zapanować nad umysłem innego człowieka, podporządkować go sobie, wpoić mu dowolne przekonanie, zmusić do czynów, których nigdy by z własnej woli nie dokonał. Posiadała raczej jakąś naturalną charyzmę, opartą być może na zagadkowo zdefasonowanej anatomii. Kiedy zobaczyłem ją z bliska dostrzegłem, że jest niemal pozbawiona szyi – mała, pomarszczona głowa wyrastała wprost z tułowia bez żadnego dodatkowego pośrednictwa; oprócz tego jej lewa dłoń miała tylko dwa palce połączone cienką przeźroczystą błoną, widoczną jednak wyraźnie w świetle palącej się obok lampy. Ale najdziwniejsze były oczy – zupełnie czarne, wyzbyte tęczówek, złożone tylko z wielkich źrenic i nienaturalnie błyszczących na ich tle białek. Miałem wrażenie, że za tą czernią kryje się jakaś przepaść, przyciągająca jak magnes, a zarazem spokojna i nieporuszona…

Grubas przycupnął na tapczanie, panowała całkowita cisza.

„Taaaak”, powiedziała wreszcie karlica, a potem wyciągnęła papierosa i cała statyczność tej sceny w jednej chwili znikła. „Popatrzyłam sobie na ciebie już wcześniej, nadajesz się”, dodała wydmuchując w moją stronę kłębowisko niebieskiego dymu. Spojrzałem pytająco na Grubasa, ale on dał mi tylko cichy znak, żebym słuchał.

Zaczęła się przemowa karlicy, przerywana kolejnymi papierosami, pokrętna, dziwaczna, pełna wymyślnych neologizmów i przekleństw na zmianę z filozoficznymi pojęciami rodem ze starożytnej Grecji, Tybetu, albo Japonii. Przemowa stanowiła skondensowaną prezentację pewnej kosmologii – brzmiącej jak pomieszanie szaleńczych majaków z dawnymi ideami gnostyków, magów czy też alchemików. Nie jestem w stanie przytoczyć tutaj tego, co powiedziała, ale spróbuję ramowo nakreślić wizję, która się z jej słów wyłoniła. Była to wizja niezbyt skomplikowana. Nosiła wszelkie znamiona amatorskich objawień, od których roi się w internecie – teraz każdy może założyć stronę i podzielić się z innymi swoją iluminacją.

Oto świat złożony z dwóch poziomów dostępnych ludzkim zmysłom: materii i wyobraźni. My, istoty ludzkie, jesteśmy w te dwa dominia pochwyceni, jesteśmy uwięzieni jak gdyby pomiędzy nimi – uwięzieni wyjątkowo przebiegle i praktycznie bez szans na ucieczkę.

Na czym polega uwięzienie? Tutaj idee karlicy wyraźnie różniły się od tradycyjnej gnozy, której wyznawcy przekonująco dowodzili, iż w każdym człowieku, gdzieś w głębinach każdego pojedynczego istnienia, kryje się pierwiastek boskiej pneumy, wtrącony w karcer materii przez złośliwego i sadystycznego demiurga. A jednak, powiadali Bazylides czy Walentyn, w oddali najbardziej obcych Ziemi eonów kosmosu, istnieje pierwotne i nienaruszalne źródło światła, którego odpryskiem jest ów zniewolony duch. Do tego źródła nieświadomie wciąż i wciąż tęsknimy, cierpiąc męki życia pełnego chorób, rozpadu, śmierci i zła – wiecznie reprodukowanych w nieskończonym łańcuchu metempsychozy.

Inaczej zupełnie ujmowała sprawę karlica (Sofia – czyli gnostycka światłość-mądrość upadła w królestwo cieni). W jej przekonaniu nie ma w nas żadnej jasnej iskry i nie istnieje żaden taki, najdalszy nawet, wymiar wszechrzeczy, ku któremu moglibyśmy się zwrócić po ratunek. Nie ma nic poza mięsem i myślami, mięsem i emocjami, a ich zespolenie to właśnie człowiek i inne zwierzęta – ponieważ pomiędzy ludźmi a zwierzętami występuje wyłącznie różnica ilościowa.

Najważniejsze jednak, że – i w tym kryła się oryginalna koncepcja niewoli prezentowana przez karlicę – zawłaszczenie konstytuuje się jak gdyby już w samym momencie połączenia. Innymi słowy, istnienie jako takie jest formą spętania, wydziela bowiem, jako swój produkt uboczny, poczucie „ja” oraz podobne tego rodzaju iluzje, nie mające w istocie rzeczywistości, nie będące rzeczywistością. Jednostkowość to pustka, wymysł, wybryk natury – sama zaś natura jest płaska, pozbawiona celowości i sensowności, jej poziom myślowy natomiast (w którym odruchowo doszukujemy się przejawów jakiegoś wyższego porządku) to tylko forma drgania, wibracji, specyficzny układ przypadkowych czynników obdarzony swoistymi właściwościami, ale nie będący niczym ponad zbiór owych czynników i właściwości.

Czy zdaję sobie sprawę, pytała mnie karlica retorycznie, czy zdaję sobie sprawę jak straszliwe jest ludzkie życie? Jak całkowicie, głęboko, fundamentalnie pozbawione jest sensu, celu, jakiejkolwiek, najdrobniejszej choćby wartości? Czy jestem w ogóle w stanie pomyśleć, że nie ma żadnej nadziei, że nie ma żadnego nieba, żadnego innego świata, żadnego „tam”, że na dobrą sprawę nie ma nawet żadnego „tu”?

Ale też – kazała mi zarazem pamiętać – nie ma również wyzwolenia, o którym dwa i pół tysiąca lat temu tak entuzjastycznie nauczał Budda Śakjamuni. Wyzwolenie to bzdura, nie sposób go osiągnąć, ponieważ zniewolenie jest wmontowane w sam fundament wszystkiego – wszystko jest zniewoleniem, a zniewolenie jest wszystkim.
Nie da się przecież uciec ze wszystkiego, skoro zarówno akt ucieczki, jak i miejsce, do którego można by uciec, same są elementem wszystkiego. Sama więc alternatywa zniewolenie-ucieczka jest alternatywą fałszywą. Nieustanna nadzieja wzmacnia frustrację. Im jaśniejsze światło, tym mrok ciemniejszy. Odpowiedzią jest całkowita rezygnacja z marzenia o zbawieniu. Odpowiedzią jest wyjście poza to horrendalne, fikcyjne rozdwojenie. Oto prawdziwe wyzwolenie. Tak karlica podsumowała, w nieco bardziej bełkotliwym stylu, cały swój wywód.

Skończywszy, opadła w głąb pluszowego fotela, jak gdyby wycieńczona emfatycznym monologiem – jej czarne, błyszczące dotąd oczy ponownie stały się mętne i pozbawione wyrazu, dwa palce u lewej dłoni zginały się i prostowały w jakimś urywanym, nieregularnym rytmie. Siedziałem w milczeniu, bo nic nie przychodziło mi do głowy, może oprócz bardzo już wyraźnego przekonania, że znalazłem się w otoczeniu permanentnych i bynajmniej wcale nie dobrodusznych wariatów. Obdrapane mieszkanie, Grubas, zdeformowana karlica, smród jaki panował dookoła, tragedia połączona z fanatyzmem i zapalczywością, nakrytymi pstrokatym woalem egzotycznej terminologii… Z drugiej strony była w tym jednak jakaś myśl, jakaś logika. Karlica sformułowała koherentną teorię – owszem, prymitywną, poniekąd śmiesznie prostacką, banalną, ale jednocześnie spójną, daleką od tych chaotycznych glosolalii, w których każdy element pozostaje całkowicie wyizolowany od reszty, nic się z niczym nie łączy, a pojęcia wirują bezładnie niczym w jakiejś metafizycznej pralce, skutecznie wyżymającej z nich najdrobniejsze krople sensu.

Zorientowałem się nagle, że po prostu zasnęła. Grubas tylko kiwnął głową i wskazał na drzwi. Przyznaję, perspektywa opuszczenia tego miejsca była nader zachęcająca. Przeszliśmy na palcach do przedpokoju.

„No i jak”, zapytał mnie szeptem, kiedy zakładaliśmy kurtki, „no i jak ci się podobało?”.

Miałem do wyboru jedno z dwojga: albo powiedzieć, co naprawdę o tym myślę, albo też zastosować jakąś wersję ketmanu, czyli ubrać swoje wrażenia w zaszyfrowany idiom komplementów po to tylko, żeby już nie przedłużać tej wizyty i jak najszybciej uwolnić się od ekscentrycznego towarzystwa. Wybrałem drugie rozwiązanie, tym bardziej, że pobrzmiewające gdzieś w głosie Grubasa nieme oczekiwanie na mój entuzjazm było – jak sądziłem – umocowane w kruchej strukturze, skrywającej pod sobą istny bezmiar rozpaczy i dezintegracji. Początkowo wziąłem Grubasa za nieco postrzelonego eksploratora duchowych światów, ogarniętego przemożną potrzebą uchylenia zasłony, odsłonięcia tajemnicy, dotarcia do niewidzialnej podstawy rzeczywistości. Teraz jednak wydawał mi się nieszczęśliwy i pokiereszowany życiowo. Walczący za wszelką cenę o zachowanie elementarnej psychicznej równowagi. Dotkniesz i się rozsypie, myślałem, bo trzyma się tylko dzięki tym wątłym niciom własnej manii.

5.
Mroźne powietrze – kiedy wyszliśmy z bloku – zadziałało niczym wata z amoniakiem podstawiona pod nos. Biały krajobraz gwałtownie skontrastował duchotę i klaustrofobię mieszkania, które przed chwilą opuściliśmy.

Podziękowałem Grubasowi za możliwość wtajemniczenia i wysłuchania tej niezwykłej zupełnie opowieści. Poprosiłem o czas do namysłu, o czas potrzebny do głębokiej, jak się wyraziłem, interioryzacji wszystkiego, co zostało dzisiaj powiedziane. Chciał mnie odwieźć na drugą stronę Wisły, ale odmówiłem. Chciał wziąć ode mnie numer telefonu, bo – jak oznajmił – jeszcze wiele etapów przede mną, jeszcze daleko nie całą wiedzę mi przekazano. Zadzwonię, powiedziałem. Muszę się przejść, powiedziałem, i nieco ochłonąć.

Pamiętam, jak stał pod blokiem, a padający gęsto śnieg uczynił z niego tylko niewyraźny kontur, zamglony obrys, znikającą w bieli zwalistą sylwetkę. A jednak czułem, że na mnie patrzy. Za chwilę, myślałem, wróci na górę, do swojej mistrzyni, razem usiądą, zapalą papierosy i pogrążą się w obłędzie, niczym w lodowatej zaspie.
Takiej samej, jak ta, przez którą się właśnie przedzierałem, próbując dojść do Ronda Waszyngtona. Próbując jak najszybciej o nich zapomnieć.

Drzewo Bogów

0%

Wuj po raz kolejny trafił do szpitala. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że nie tylko zamiłowanie do trunków było czynnikiem odpowiedzialnym za te częste hospitalizacje. Przyczyniali się do nich również sami lekarze, którzy – trzeba im przyznać – otaczali wuja nader troskliwą opieką. Ponieważ każdy lubi, jak się nim z zaangażowaniem opiekują, wuj usilnie dążył do częstych ku tej opiece sposobności. Najgorsze przyszło, kiedy zastosowano wobec niego pewną nowatorską terapię. W ramach niegroźnego medycznego eksperymentu chirurdzy odcięli wujowi wszystkie nerwy, które łączyły jego cokolwiek nadwerężoną trzustkę z odpowiedzialnymi za ból ośrodkami w mózgu. Z tej okazji wuj wystąpił nawet w telewizyjnej „Panoramie” – jako bohater materiału zmontowanego według klasycznej szkoły polskiego reportażu: najpierw kamera leniwie wędruje po obdrapanym mieszkaniu, następnie idzie gwałtowne zbliżenie na jakieś ręce, które przy pomocy tępego noża kroją czerstwy i oporny bochenek chleba, do tego w kilku następnych ujęciach bezwzględnie pojawia się cukier w papierowej torbie, herbata w szklance z metalową podstawką oraz dochodzący zza kadru głos, który oznajmia coś w rodzaju: „E, przyszli, byli, poszli, zabrali….”, albo: „Panie… kiedyś to się żyło….”.

Jakkolwiek ten występ był pewnego rodzaju sukcesem medialnym – wszyscy kumple akurat tego dnia oglądali telewizję – to już efekty rzeczonej operacji, wykonywanej przy użyciu najnowocześniejszej technologii i przez najlepszych specjalistów pod Słońcem, okazały się dla wuja zabójcze. Skoro tylko trzustka przestała boleć, poszedł w taki ciąg, że po dwóch tygodniach karetka wiozła go, pozostającego w błogiej nieświadomości wywołanej śpiączką wątrobową, na sygnale wprost do Szpitala Bielańskiego. Tam dobrze wuja znali, bywał u nich bowiem regularnym gościem. Procedura wyglądała zawsze tak samo: dieta, kroplówka, jakieś pigułki i po dwóch tygodniach wypis. A dalej: średnio trzy tygodnie trzeźwości, następnie tygodniowe chlanie, szpital i cykl powtarzał się od nowa.
Tym razem jednak wyglądało to kiepsko. W związku z resekcją nerwu, wuj naprawdę zaszalał. W pewnym momencie całkiem serio się bałem, że już po nim.
Ale dosłownie kilka dni później zadzwonił telefon, w słuchawce zaś usłyszałem głos świeżo przebudzonego z komy wuja, który, tradycyjnie, prosił mnie o porcję sensacyjnych książek.

Przyniosłem cztery Ludlumy, dwa Pattersony, jednego Crichtona i dwa Cooki. Żółtozielona twarz wuja wyrażała powściągliwe zadowolenie. „Te Ludlumy to zabieraj, bo czytałem wszystkie”, powiedział, po czym złapał za stelaż na kółkach, do którego przytwierdzona była kroplówka z solą fizjologiczną oraz dodatkiem jakiegoś ważnego lekarstwa na wątrobę i ruszył w kierunku drzwi, dając mi znak, że czas zapalić. Wtoczyliśmy się z tym sprzętem do kibla, wyciągnąłem LM’y, wuj wyciągnął popularesy („Ta machora nie ma sobie równych”, zwykł był mawiać, kiedy pytałem go, jakim cudem jest w stanie palić takie świństwo). „Rozumisz”, wuj zaciągnął się aromatycznym – w jego mniemaniu – dymem i wskazał na Ludlumy, które wystawały mi z torby, „przeczytałem już cały zapas tego towaru z dwóch bibliotek, nie mówię tylko o Ludlumie, ale ogólnie, wiesz, sensacyjne. No więc, wiesz, przerzuciłem tego towaru setki i mogę ci powiedzieć z czystym sercem: są dwa, no może trzy szkielety, na które ci kolesie nanizują te swoje historie. Dwie, no może trzy sztampy na te wszystkie opowiastki”.
To powiedziawszy zdjął butlę ze stelażu i wylał jej zawartość do zlewu.

2.
„Rozumisz”, dodał, kiedy już wycisnął prawie wszystko i na powrót zawiesił kroplówkę, „ja to nawet lubię czytać, wiesz, że przerzuciłem tego towaru setki, ale… w pewnym momencie straciłem całą przyjemność. No bo jeśli są te szkielety dwa, góra trzy, to żadna frajda. Poza tym, te historie są kompletnie nieprawdopodobne”. „No”, powiedziałem zapalając kolejnego LM’a i unikając karcącego wzroku jakiegoś pacjenta, który właśnie nas minął idąc do kabiny, „to nie jest chyba żadna niespodzianka, że nieprawdopodobne. A ty myślałeś, że prawdopodobne?”. „Tiaaaa”, odparł wuj, „no teoretycznie mogłyby się wydarzyć, tak mi się wcześniej wydawało, ale mówię ci, sztampa i schemat. W życiu tak nie ma, w życiu się takie historie nie dzieją…”. „Nie, no”, zaprotestowałem, „czekaj, bo się zapędzisz trochę. W jakim sensie się nie dzieją?”. Na to wuj: „W takim, że tutaj, proszę ja ciebie, wszystko się w odpowiednim momencie zwija i rozwija, zazębia, splata, rozwiązuje, finalizuje i pierdoli, jak należy! A w życiu na odwrót – zwykle nie ma zgrabnych puent, finałów i tak dalej.”. „Dajże spokój, wuju”, wykonałem jakiś gest wyrażający głębokie zmęczenie, „przecież opowiadasz mi tutaj kompletne banały”. „Banały, nie banały”, powiedział wuj, „ale weź na przykład takiego Kulawego, niby, proszę ja ciebie, czysta literatura. Bracie, co to był za gość! A finał miał nietęgi… I gdyby to, rozumisz, umiał ustawić jakiś gość od zgrzebnych fabuł, może by się skończyło inaczej. A tak, dupa, mój drogi. Nic takiego, co by miało zawiązanie, kulminację i rozwiązanie. Trup i tyle”.

3.
Otóż Kulawy to był właściwie mój sąsiad, a nie wuja, jakkolwiek to raczej wuj, a nie ja, z Kulawym się przyjaźnił. Przyjaźń polegała głównie na wspólnej konsumpcji piwa oraz niezobowiązujących pogawędkach, które przeradzały się zwykle w wielogodzinne dyskusje o sprawach ostatecznych. Wielokrotnie widywałem ich razem – zapamiętale perorujących każdy do siebie, bo przecież, kiedy tak równocześnie wrzeszczeli, w żaden sposób nie byli w stanie nawzajem się usłyszeć.
Nie do końca wiadomo, czemu Kulawego nazywano Kulawym. Owszem, nie dysponował szczególnie symetryczną sylwetką, sprawiał wrażenie trochę przekrzywionego i w ogóle był mały, gruby oraz brodaty, ale z całą pewnością obie nogi miał jednakowej długości i na żadną z nich nie utykał.

„Powiem ci szczerze”, staliśmy w tym kiblu już prawie pół godziny, a wuj zapalał właśnie trzeciego papierosa, „że ja też nie wiem, czemu go tak nazywali. To może coś, proszę ja ciebie, z jakiejś sytuacji jednej się wzięło, albo co”. „A”, upewniłem się, „czyli ty też nie wiesz o co chodzi z tą ksywą?”. „Nie mam zielonego pojęcia”, odpowiedział wuj.

Kulawy był wielkim amatorem rowerowych wycieczek. Codziennie, około dziesiątej rano, wyjeżdżał z klatki swoim jubilatem. Jubilat zawsze był starannie wypucowany, zawsze miał siodełko obciągnięte fantazyjną, kwiecistą poszewką i zawsze do jego kierownicy przytwierdzone było małe radyjko, które emitowało we wszystkie strony jakieś emocjonujące transmisje z meczów, albo wiadomości sportowe, albo też program kulturalny, słowem coś, co akurat rozgrywało się w eterze. Kulawy stosował tę szczególną, spotykaną chyba tylko w Polsce technikę kolarską, polegającą na tym, że się – jadąc – obie nogi wygina w pałąk. Wyglądało to dość dziwnie, chociaż bez porównania bardziej dziwny efekt następował, kiedy do Kulawego dołączał na rowerze niejaki Łezka. Łezka był trzydziestoletnim dwumetrowym schizofrenikiem, ważącym mocno powyżej stu kilo, pozostającym przez cały czas w fazie względnej remisji, dzięki regularnie przyjmowanym lekom psychotropowym. Łezka również jeździł jubilatem, a swoje przezwisko zawdzięczał specyficznemu kształtowi, jaki przyjmowały jego usadowione na siodełku pośladki, kiedy obserwowało się je z pewnej odległości. Mówiąc szczerze, Kulawy był jedynym facetem, który się zadawał z Łezką. We dwóch stanowili tandem, który wizualnie przypominał mi zawsze ilustracje do Don Kichota. Biorąc poprawkę na fakt, że szlachcic z La Manchy jest od Łezki znacznie szczuplejszy.

Myliłby się jednak każdy, kto wyciągnąłby na tej podstawie wniosek, że Kulawy był zwolennikiem i propagatorem czegoś, co określać się zwykło mianem zdrowego trybu życia. Wręcz przeciwnie, palił duże ilości papierosów, nie stronił od piwa i wódki (z tego zamiłowania wzięła się komitywa z moim wujem), a odkąd na naszym osiedlu postawili budkę z pieczonymi kurczakami i golonką, bywał w niej stałym gościem w porze obiadowej. I chociaż zamiłowanie do rowerowych wojaży w połączeniu z nocnymi libacjami, porannymi klinami i golonką na obiad, może się wydawać niecodzienne, to jednak trzeba pamiętać, że tym, co te na pozór wykluczające się aktywności harmonijnie i bezsprzecznie łączy, jest wyraźnie hedonistyczny rys osobowości Kulawego. Mówiąc wprost – robił on tylko i wyłącznie to, co mu sprawiało przyjemność.

„Tiaaa”, powiedział wuj gasząc niedopałek pod kranem, „on, proszę ja ciebie, nigdy sobie niczego nie odmawiał. Miał, rozumisz, tę swoją teorię na temat życia i się resztą nie przejmował”.

5.
Teoria, o której mówił wuj, wzięła się z pewnej książki, którą zostawił w taksówce Kulawego jakiś roztargniony pasażer. Książka nazywała się „Drzewo Bogów” i traktowała „o tym, generalnie, o co w tym wszystkim chodzi”, mówiąc słowami Kulawego, który wyjaśnił mi o co w tym wszystkim chodzi, kiedy podwoził mnie pewnego razu na drugi koniec Warszawy.

Jak tylko wsiadłem rzucił mi się w oczy ten dziwny tytuł. Po chwili zapytałem Kulawego, cóż to za książkę aktualnie czyta. Otóż, jak mi wyjaśnił, książka jest o genealogii ludzkości, przeznaczeniu, siłach rządzących wszechświatem, niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których skonstruowana jest nasza rzeczywistość, niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których przebiega nasze życie na Ziemi oraz niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których przebiegać będzie nasze życie, kiedy już umrzemy i powędrujemy tam, skąd żeśmy wszyscy przybyli, czyli na planetę Saturn. Na planecie Saturn bowiem rośnie przeogromne drzewo (tytułowe drzewo Bogów), które permanentnie owocuje, a każdy owoc to jedna ludzka dusza, która następnie, kiedy już dojrzeje, jak gdyby „spada” na Ziemię i trafia do ciała, w którym odbywać musi swoją ziemską wędrówkę. Kiedy już ziemska wędrówka dobiegnie końca, wyzwolona z cielesnych okowów dusza, jak już wspominałem, z powrotem odlatuje na Saturna, gdzie po raz kolejny dojrzewa, następnie po raz kolejny spada, i tak cykl powtarza się nieskończenie wiele razy. Jest jednak pewna metoda, odkryta przez gościa, który napisał „Drzewo Bogów”, żeby się z tych kolein raz na zawsze wyrwać, a w rezultacie zamiast znowu do saturnicznej owocni na wielkim drzewie, dostać się wprost do cudownej krainy na Jowiszu, gdzie nieliczne oswobodzone dusze pędzą beztroski żywot pełen zabaw, uciech i radości. Metodę tworzą pospołu pewien szczególny sposób życia oraz specjalne medytacje, w trakcie których trzeba sobie – ze szczegółami – wyobrażać inkryminowane drzewo (któremu myślowo powiada się zdecydowane „nie”!) oraz planetę Jowisz (której myślowo powiada się zdecydowane „tak”!). Szczególny sposób życia polega zaś, skrótowo rzecz ujmując, na wyeliminowaniu wszelkiego poczucia winy i wszelkich możliwych ograniczeń natury moralnej i estetycznej, z tym wszakże zastrzeżeniem, ażeby nie eliminować tych, które chronią przed zadawaniem cierpienia innym. Tego bowiem pod żadnym pozorem czynić nie wolno. Wszystko inne jest dopuszczalne, a nawet wskazane, ze szczególnym naciskiem na odczucie przyjemności, które powinno się w sobie wytwarzać możliwie jak najczęściej. A to dlatego, że przyjemność jest kluczem do przerwania naszych powiązań z Saturnem i jego drzewem. Jeśli tylko zapewnimy sobie odpowiednią dawkę zmysłowego zadowolenia, nic nas nie będzie w stanie powstrzymać przed natychmiastową pośmiertną teleportacją na Jowisza.

Jakoś niespecjalnie mnie ta wizja przekonywała i nawet próbowałem zasugerować Kulawemu, że łatwe i podawane na tacy rozwiązania problemów wszechrzeczy zwykle nie bywają prawdziwe. Kulawy jednak tylko pogardliwie na mnie prychnął, rzucił coś w stylu: „Jak nie wierzysz, to nie wierz, przecież nie musisz, ale ja wiem swoje. Gość tutaj wszystko wykłada naukowo, wszystko jest udokumentowane. Twoja brocha, przekonywać cię nie mam zamiaru”. I odjechał w swojej ciepłej taksówce zostawiając mnie przed klatką schodową, na mrozie, w środku ciemnej nocy i nieprzyjaznego, nieprzeniknionego (dla mnie) kosmosu.

6.
Wróciliśmy z wujem do szpitalnej sali. Zaraz po nas wkroczyła tam pielęgniarka, która zamontowała mu nową kroplówkę. „Rozchodzi się o to”, wuj rozsiadł się na łóżku i poprawił szlafrok. Byliśmy sami i mogliśmy rozmawiać swobodnie. „Że Kulawy naprawdę strasznie się tym pierdzielonym drzewem przejął. Wiesz, z jednej strony te wszystkie wymogi to były dla niego jak znalazł. Wszystko możesz robić, byleby było miło. Chłopie, jakaż to znakomita filozofia! Z drugiej strony, wierz mi lub nie, on na tych medytacjach spędzał całe poranki. Tak to wyglądało, proszę ja ciebie. Rano medytacja, rowerek, obiadek i do taksówki. A jak jeździł taryfą, to wszystkim pasażerom opowiadał o tym Saturnie. W to mi graj, takie życie!”. „Tak, wuju”, nie mogłem odmówić sobie złośliwości, „ty chyba masz podobne podejście, nie?”. „Owszem”, wuj uśmiechnął się pod swoim zżółkłym wąsem. „Ale mnie do tego nie są potrzebne żadne brednie o innych planetach”.

7.
Kulawy był w swojej postawie całkowicie konsekwentny. Ponieważ zdawał sobie sprawę, że każdy człowiek ma starannie w kosmicznym planie przewidziany czas ewakuacji z powłoki cielesnej i nie ma żadnego znaczenia, co robi lub czego nie robi, bo ani nie przyśpieszy, ani nie opóźni swojej śmierci – prowadził życie ryzykowne i karkołomne. Widywano go na przykład spacerującego po dachu bloku, w którym mieszkał. A konkretnie, spacerującego po krawędzi dachu z jedną nogą przemieszczającą się w przytwierdzonej do tej krawędzi rynnie, za którą była już tylko pusta przestrzeń.

Miał też w zwyczaju przyjmować dziwne wyzwania. Zakładał się na przykład o duże pieniądze, że wypije na raz pół litra i przeżyje. Trzykrotnie widziałem taki popis, za każdym razem Kulawy wygrywał, ale po przełknięciu ostatniej kropli padał nieprzytomny na ziemię. Wówczas mój wuj wraz z jakimś ich wspólnym znajomym transportowali Kulawego do domu, wcześniej inkasując odpowiednią sumę od faceta, który przegrywał taki zakład.
Innym razem rozpędzał się swoją taksówką do, wydawało by się, prędkości daleko nieosiągalnej dla poloneza, następnie zaś hamował z piskiem tuż przed klatką schodową, tak, że odległość pomiędzy zderzakiem dymiącego samochodu a betonową ścianą wynosiła zaledwie kilka centymetrów.

„To był kawał wariata, proszę ja ciebie”, tym razem wyszliśmy do ogrodu, bo wuj znowu nabrał ochoty na papierosa. „A jednocześnie nie można było faceta nie lubić. No i wiesz, to nie był jakiś taki świr, nieprzewidywalny i niebezpieczny. To raczej, rozumisz, u niego było wszystko jak gdyby starannie przemyślane i wykoncypowane. Nie bał się niczego, skurczybyk, bo mu się wydawało, że tak czy siak – jak ma się wykończyć, to i tak się wykończy”. Przez chwilę siedzieliśmy i paliliśmy w ciszy. „No właśnie”, powiedziałem, „i poniekąd wszystko się stało zgodnie z tą koncepcją, nie?”.

8.
Nie przesadzę nawet odrobinę jeśli powiem, że Łezka był zarazem postrachem i pośmiewiskiem całego osiedla. Już wcześniej pisałem, że był ogromny i niepoczytalny. Zarazem jednak sprawiał wrażenie kompletnie bezradnego – i wobec swojej masy, i wobec swojej siły, no i oczywiście wobec tego wszystkiego, co się działo w jego głowie, kiedy nie brał psychotropów.
Ja tego, rzecz jasna, nie pamiętałem, ale słyszałem z autorytatywnych źródeł, że psychoza Łezki miała korzenie prozaiczne, mianowicie amfetaminę. Jakieś dziesięć lat wcześniej, pewnej zimowej nocy, dwudziestoletni Łezka zażył tę jedną kreskę za wiele i – z sobie tylko znanych powodów – wybiegł całkiem nago z mieszkania, a następnie puścił się pędem w stronę mieszczącego się niedaleko lasu. Krzyczał ponoć, że go gonią. Owe krzyki zadziałały wszakże zgodnie ze znanym mechanizmem samospełniającej się przepowiedni, bowiem po jakimś czasie faktycznie zaczęto Łezkę gonić. A konkretnie, zaczęła gonić go wezwana przez zatroskaną mamę Łezki policja. Nie potrzebowali dużo czasu, żeby dopaść oszalałego golasa, ponieważ mniej więcej po kilometrze stracił siły i zamiast biec dreptał już tylko przed siebie mamrocząc jakieś przekleństwa pod adresem wyimaginowanych i rzeczywistych prześladowców, a w szczególności, jak słyszałem, pod adresem osiedlowego oddziału Wojowników Niepokalanej, przykościelnej organizacji, której zagorzałą członkinią była w tamtym czasie jego matka.
I tak Łezka na dobrych kilka lat trafił do szpitala psychiatrycznego, z którego jednak został ostatecznie wypuszczony. Lekarze prowadzący autorytatywnie orzekli, że Łezka nie zagraża otoczeniu, że omamy i halucynacje są w miarę pod kontrolą i jeśli tylko będzie regularnie przyjmował codzienną porcję sulpirydu, nie powinno się mu wydatnie pogorszyć.

Od tej pory poruszał się po osiedlu swoim jubilatem budząc powszechną wesołość. Wszyscy uważali, że to taki pocieszny i nieszkodliwy wariatuńcio, który nawet muchy by nie skrzywdził, jeśli bezpośrednio nie zagroziłaby jego życiu. Ten sielski wizerunek uległ jednak pewnemu zniekształceniu, kiedy to jakiś młody dresiarz poważył się ukraść Łezce jubilata. Skończyło się to dla dresiarza połamaną w dwóch miejscach ręką oraz zgruchotanym nosem. Sąsiedzi Łezki natomiast zaczęli się go na serio bać.

Jedynym człowiekiem, który nie bał się Łezki, ponieważ nie bał się niczego, był właśnie Kulawy. Stąd wzięły się te wszystkie wspólne rowerowe wyprawy, rozmowy nie wiadomo o czym, wizyty, które Łezka Kulawemu składał, no i w ogóle cała ta dziwaczna przyjaźń, która pomiędzy nimi z czasem zakwitła.

Wuj twierdził z przekonaniem, że tę znajomość traktował Kulawy podobnie, jak spacer po krawędzi dachu, albo picie pół litra na raz. Krótko mówiąc, miał to być kolejny dowód, że może robić rzeczy, których inni panicznie się wystrzegają i nie dzieje mu się żadna krzywda, bowiem – co istotne – Kulawy zakomunikował kiedyś wujowi, że zna zarówno dokładną datę, jak i szczegółowy przebieg własnej śmierci i dlatego jest bezsprzecznie przekonany o swoim całkowitym bezpieczeństwie aż do tego, skądinąd bardzo jeszcze odległego, momentu.

„Może jednak”, powiedziałem do wuja, kiedy siedzieliśmy na ławeczce w szpitalnym ogrodzie i piliśmy kawę, którą przyniosłem z automatu stojącego niedaleko, „Kulawy naprawdę uważał go za przyjaciela? Bo inaczej…”. „Nie pieprz”, przerwał mi wuj, „wiem przecież, co mówię. To była czysta spekulacja, jak wszystko, co Kulawy robił. Żadnego przypadku, czysta spekulacja! Tym gorzej, że wyszło jak wyszło…”.

9.
Wyprawy rowerowe i długie rozmowy z Łezką miały również inny jeszcze charakter. Jak się później okazało Kulawy był święcie przekonany, że medytacyjne techniki rodem z „Drzewa Bogów”, jak również przeorientowanie światopoglądu w stronę cokolwiek bardziej hedonistyczną, uwolni Łezkę od przygniatającego ciężaru szaleństwa, jak również, co za tym idzie, od konieczności bezustannego faszerowania się prochami. Z biegiem czasu Łezka, wyraźnie podekscytowany tą perspektywą, rozpoczął praktykę. Wpadał razem z Kulawym na golonkę, zdarzyło mu się nawet wypić jedno, albo dwa piwa, wieczorami siadywał z zamkniętymi oczami i monotonnie nucił jakieś tajemnicze, niepodobne do niczego, mantry, czym wprawiał w przerażenie swoją matkę, która w tym samym czasie odmawiała tradycyjne pacierze i różańce. Nie wiadomo, czy Łezka w końcu odstawił leki czy nie. Matka twierdziła, że brał wszystko regularnie, ale wiadomo jak jest – mógł mówić, że bierze i spuszczać je po chwili w kiblu.

10.
„Ale jak to się dokładnie stało? Bo mnie wtedy nie było w Warszawie…”, zapytałem wuja. „Proszę ja ciebie”, wuj zaciągnął się popularesem, „cholera wie, tak naprawdę. No w każdym razie wleźli obaj na dach, żeby tam wypić browary, no wtedy Łezka wyciągnął nóż i zaczął wrzeszczeć, że Kulawy tak naprawdę jest po stronie tych kolesi od Saturna i tak naprawdę wszystkie te jego rady działają nie tak, jak mówił, tylko odwrotnie – oddalają Łezkę od Jowisza, a przybliżają do ponownej wizyty na drzewie Bogów. Że on Kulawemu uwierzył, a ten chciał jego duszę pogrążyć jeszcze bardziej, i że za chwilę wytnie mu serce prosto z piersi, i jak to serce mu wytnie, to się od razu znajdzie na Jowiszu. W nagrodę za wyeliminowanie oszusta…”. Wuj założył nogę na nogę. „No a potem, rozumisz, dźgnął go tym nożem, Kulawy się jakoś tam bronił i ostatecznie razem się spierdzielili na ulicę, prosto z siódmego piętra. A ja tam, bracie, stałem i piłem piwo, mało co we mnie nie pieprznęli”.

„I wyobraź sobie”, dodał wuj po jakimś czasie, „że ten skurwiel był jeszcze przytomny. Miał nóż w brzuchu, zwalił się z takiej wysokości, ale nie stracił kumacji i coś tam mamrotał pod nosem. Proszę ja ciebie, było tyle krwi, że myślałem, że się porzygam. Łezka padł trupem na miejscu, leżał jakoś tak dziwacznie wygięty, nieforemny, lało się z niego wszystkimi otworami. A Kulawy, rozumisz, cały czas mamrotał pod nosem. Podbiegłem do niego, karetka już była w drodze, podbiegłem, ale nie dotykałem go, żeby nie uszkodzić. No i mówię: uspokój się, uspokój, wszystko jest ok, będzie dobrze, zaraz lekarze przyjadą, będzie dobrze. A on mi na to: nie, nie, jest dobrze, dobrze, wszystko gra, tylko się muszę położyć. Wszystko dobrze, wszystko pod kontrolą, na kłopoty jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie”. Wuj uśmiechnął się i pokręcił głową. „To jest dopiero jazda, co?!”, parsknął, „daj ty spokój… No a potem karetka go zabrała i żył jeszcze jakiś tydzień pod urządzeniami, ale potem nagle umarł. Myślę, że po prostu go odłączyli, bo się po prostu zamienił w warzywo, wiesz, mózg obumarł i nie było co robić… Taka historia…”.

11.
Na drugi dzień przyniosłem wujowi trzy książki Folleta, które kupiłem w antykwariacie. „Nooo…”, miał zadowoloną minę, „tego jeszcze nie znam, ale wiesz, to wszystko są dwa, góra trzy szkielety…”. „Wiem, wiem”, dokończyłem, „a ci kolesie nanizują na nie te swoje fabuły, a w życiu tak nie ma”. „Tiaa”, wuj miał filozoficzny nastrój, „tak jak mówiliśmy wczoraj a’propos Kulawego… Gdyby to pisał jakiś tam Masterton, albo inny, Kulawy by pewnie pofrunął na tego swojego Jowisza. Albo by się okazało, że wprawdzie zleciał z dachu z nożem w brzuchu, ale wyszedł z tego prawie bez szwanku. Albo że naprawdę był agentem Saturna, czy coś takiego”. Wuj zaśmiał się pogardliwie. „A tutaj, mój mały, nic z tych rzeczy… Wariat go załatwił i tyle. A teraz…”. Wuj mrugnął do mnie porozumiewawczo. „Czas na coś konkretnego”. I wyciągnął spod łóżka puszkę Lecha. „No nie, wuju”, zaprotestowałem, „ty chyba oszalałeś! Kto ci to w ogóle tutaj dostarczył? Chcesz się całkiem wykończyć?”.

„A co ty, kurwa”, odparł mi na to wuj, „myślisz, że ja gram w jakimś filmie i na zakończenie rzucę chlanie, usiądę w grupce innych kwakrów i zaśpiewamy wspólnie piosenkę o miłości? Proszę ja ciebie, wiem co robię. Idziemy!”.

12.
Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o Kulawym, a rok później wuj umarł. Trzustka radykalnie odmówiła współpracy. Kiedy porządkowałem jego rzeczy znalazłem zaczytany do granic możliwości egzemplarz „Drzewa Bogów”. Było w nim pełno zakładek, podkreśleń oraz wykrzykników. Na wewnętrznej stronie okładki natknąłem się na dziwny zapisek, który, muszę powiedzieć, nieco mną wstrząsnął. Nie wiem dokładnie, kiedy powstał – czy przed, czy też po naszej rozmowie. Myślę, że raczej po, bo przecież wuj nie robiłby ze mnie wała. Przytaczam w całości:

„Kulawy, Łezka – doskonała synchronizacja. Przeznaczenie. Tak właśnie miało być! Kulawy od początku musiał wszystko wiedzieć! Znajomość zawarta z konieczności i w konkretnym celu, chociaż rozwiązanie ileś tam przed czasem, ale pomyłka w rachunkach zawsze się może przydarzyć. Ważne, że Jowisz na pewno osiągnięty.”.