Drzewo Bogów

0%

Wuj po raz kolejny trafił do szpitala. Na dobrą sprawę można powiedzieć, że nie tylko zamiłowanie do trunków było czynnikiem odpowiedzialnym za te częste hospitalizacje. Przyczyniali się do nich również sami lekarze, którzy – trzeba im przyznać – otaczali wuja nader troskliwą opieką. Ponieważ każdy lubi, jak się nim z zaangażowaniem opiekują, wuj usilnie dążył do częstych ku tej opiece sposobności. Najgorsze przyszło, kiedy zastosowano wobec niego pewną nowatorską terapię. W ramach niegroźnego medycznego eksperymentu chirurdzy odcięli wujowi wszystkie nerwy, które łączyły jego cokolwiek nadwerężoną trzustkę z odpowiedzialnymi za ból ośrodkami w mózgu. Z tej okazji wuj wystąpił nawet w telewizyjnej „Panoramie” – jako bohater materiału zmontowanego według klasycznej szkoły polskiego reportażu: najpierw kamera leniwie wędruje po obdrapanym mieszkaniu, następnie idzie gwałtowne zbliżenie na jakieś ręce, które przy pomocy tępego noża kroją czerstwy i oporny bochenek chleba, do tego w kilku następnych ujęciach bezwzględnie pojawia się cukier w papierowej torbie, herbata w szklance z metalową podstawką oraz dochodzący zza kadru głos, który oznajmia coś w rodzaju: „E, przyszli, byli, poszli, zabrali….”, albo: „Panie… kiedyś to się żyło….”.

Jakkolwiek ten występ był pewnego rodzaju sukcesem medialnym – wszyscy kumple akurat tego dnia oglądali telewizję – to już efekty rzeczonej operacji, wykonywanej przy użyciu najnowocześniejszej technologii i przez najlepszych specjalistów pod Słońcem, okazały się dla wuja zabójcze. Skoro tylko trzustka przestała boleć, poszedł w taki ciąg, że po dwóch tygodniach karetka wiozła go, pozostającego w błogiej nieświadomości wywołanej śpiączką wątrobową, na sygnale wprost do Szpitala Bielańskiego. Tam dobrze wuja znali, bywał u nich bowiem regularnym gościem. Procedura wyglądała zawsze tak samo: dieta, kroplówka, jakieś pigułki i po dwóch tygodniach wypis. A dalej: średnio trzy tygodnie trzeźwości, następnie tygodniowe chlanie, szpital i cykl powtarzał się od nowa.
Tym razem jednak wyglądało to kiepsko. W związku z resekcją nerwu, wuj naprawdę zaszalał. W pewnym momencie całkiem serio się bałem, że już po nim.
Ale dosłownie kilka dni później zadzwonił telefon, w słuchawce zaś usłyszałem głos świeżo przebudzonego z komy wuja, który, tradycyjnie, prosił mnie o porcję sensacyjnych książek.

Przyniosłem cztery Ludlumy, dwa Pattersony, jednego Crichtona i dwa Cooki. Żółtozielona twarz wuja wyrażała powściągliwe zadowolenie. „Te Ludlumy to zabieraj, bo czytałem wszystkie”, powiedział, po czym złapał za stelaż na kółkach, do którego przytwierdzona była kroplówka z solą fizjologiczną oraz dodatkiem jakiegoś ważnego lekarstwa na wątrobę i ruszył w kierunku drzwi, dając mi znak, że czas zapalić. Wtoczyliśmy się z tym sprzętem do kibla, wyciągnąłem LM’y, wuj wyciągnął popularesy („Ta machora nie ma sobie równych”, zwykł był mawiać, kiedy pytałem go, jakim cudem jest w stanie palić takie świństwo). „Rozumisz”, wuj zaciągnął się aromatycznym – w jego mniemaniu – dymem i wskazał na Ludlumy, które wystawały mi z torby, „przeczytałem już cały zapas tego towaru z dwóch bibliotek, nie mówię tylko o Ludlumie, ale ogólnie, wiesz, sensacyjne. No więc, wiesz, przerzuciłem tego towaru setki i mogę ci powiedzieć z czystym sercem: są dwa, no może trzy szkielety, na które ci kolesie nanizują te swoje historie. Dwie, no może trzy sztampy na te wszystkie opowiastki”.
To powiedziawszy zdjął butlę ze stelażu i wylał jej zawartość do zlewu.

2.
„Rozumisz”, dodał, kiedy już wycisnął prawie wszystko i na powrót zawiesił kroplówkę, „ja to nawet lubię czytać, wiesz, że przerzuciłem tego towaru setki, ale… w pewnym momencie straciłem całą przyjemność. No bo jeśli są te szkielety dwa, góra trzy, to żadna frajda. Poza tym, te historie są kompletnie nieprawdopodobne”. „No”, powiedziałem zapalając kolejnego LM’a i unikając karcącego wzroku jakiegoś pacjenta, który właśnie nas minął idąc do kabiny, „to nie jest chyba żadna niespodzianka, że nieprawdopodobne. A ty myślałeś, że prawdopodobne?”. „Tiaaaa”, odparł wuj, „no teoretycznie mogłyby się wydarzyć, tak mi się wcześniej wydawało, ale mówię ci, sztampa i schemat. W życiu tak nie ma, w życiu się takie historie nie dzieją…”. „Nie, no”, zaprotestowałem, „czekaj, bo się zapędzisz trochę. W jakim sensie się nie dzieją?”. Na to wuj: „W takim, że tutaj, proszę ja ciebie, wszystko się w odpowiednim momencie zwija i rozwija, zazębia, splata, rozwiązuje, finalizuje i pierdoli, jak należy! A w życiu na odwrót – zwykle nie ma zgrabnych puent, finałów i tak dalej.”. „Dajże spokój, wuju”, wykonałem jakiś gest wyrażający głębokie zmęczenie, „przecież opowiadasz mi tutaj kompletne banały”. „Banały, nie banały”, powiedział wuj, „ale weź na przykład takiego Kulawego, niby, proszę ja ciebie, czysta literatura. Bracie, co to był za gość! A finał miał nietęgi… I gdyby to, rozumisz, umiał ustawić jakiś gość od zgrzebnych fabuł, może by się skończyło inaczej. A tak, dupa, mój drogi. Nic takiego, co by miało zawiązanie, kulminację i rozwiązanie. Trup i tyle”.

3.
Otóż Kulawy to był właściwie mój sąsiad, a nie wuja, jakkolwiek to raczej wuj, a nie ja, z Kulawym się przyjaźnił. Przyjaźń polegała głównie na wspólnej konsumpcji piwa oraz niezobowiązujących pogawędkach, które przeradzały się zwykle w wielogodzinne dyskusje o sprawach ostatecznych. Wielokrotnie widywałem ich razem – zapamiętale perorujących każdy do siebie, bo przecież, kiedy tak równocześnie wrzeszczeli, w żaden sposób nie byli w stanie nawzajem się usłyszeć.
Nie do końca wiadomo, czemu Kulawego nazywano Kulawym. Owszem, nie dysponował szczególnie symetryczną sylwetką, sprawiał wrażenie trochę przekrzywionego i w ogóle był mały, gruby oraz brodaty, ale z całą pewnością obie nogi miał jednakowej długości i na żadną z nich nie utykał.

„Powiem ci szczerze”, staliśmy w tym kiblu już prawie pół godziny, a wuj zapalał właśnie trzeciego papierosa, „że ja też nie wiem, czemu go tak nazywali. To może coś, proszę ja ciebie, z jakiejś sytuacji jednej się wzięło, albo co”. „A”, upewniłem się, „czyli ty też nie wiesz o co chodzi z tą ksywą?”. „Nie mam zielonego pojęcia”, odpowiedział wuj.

Kulawy był wielkim amatorem rowerowych wycieczek. Codziennie, około dziesiątej rano, wyjeżdżał z klatki swoim jubilatem. Jubilat zawsze był starannie wypucowany, zawsze miał siodełko obciągnięte fantazyjną, kwiecistą poszewką i zawsze do jego kierownicy przytwierdzone było małe radyjko, które emitowało we wszystkie strony jakieś emocjonujące transmisje z meczów, albo wiadomości sportowe, albo też program kulturalny, słowem coś, co akurat rozgrywało się w eterze. Kulawy stosował tę szczególną, spotykaną chyba tylko w Polsce technikę kolarską, polegającą na tym, że się – jadąc – obie nogi wygina w pałąk. Wyglądało to dość dziwnie, chociaż bez porównania bardziej dziwny efekt następował, kiedy do Kulawego dołączał na rowerze niejaki Łezka. Łezka był trzydziestoletnim dwumetrowym schizofrenikiem, ważącym mocno powyżej stu kilo, pozostającym przez cały czas w fazie względnej remisji, dzięki regularnie przyjmowanym lekom psychotropowym. Łezka również jeździł jubilatem, a swoje przezwisko zawdzięczał specyficznemu kształtowi, jaki przyjmowały jego usadowione na siodełku pośladki, kiedy obserwowało się je z pewnej odległości. Mówiąc szczerze, Kulawy był jedynym facetem, który się zadawał z Łezką. We dwóch stanowili tandem, który wizualnie przypominał mi zawsze ilustracje do Don Kichota. Biorąc poprawkę na fakt, że szlachcic z La Manchy jest od Łezki znacznie szczuplejszy.

Myliłby się jednak każdy, kto wyciągnąłby na tej podstawie wniosek, że Kulawy był zwolennikiem i propagatorem czegoś, co określać się zwykło mianem zdrowego trybu życia. Wręcz przeciwnie, palił duże ilości papierosów, nie stronił od piwa i wódki (z tego zamiłowania wzięła się komitywa z moim wujem), a odkąd na naszym osiedlu postawili budkę z pieczonymi kurczakami i golonką, bywał w niej stałym gościem w porze obiadowej. I chociaż zamiłowanie do rowerowych wojaży w połączeniu z nocnymi libacjami, porannymi klinami i golonką na obiad, może się wydawać niecodzienne, to jednak trzeba pamiętać, że tym, co te na pozór wykluczające się aktywności harmonijnie i bezsprzecznie łączy, jest wyraźnie hedonistyczny rys osobowości Kulawego. Mówiąc wprost – robił on tylko i wyłącznie to, co mu sprawiało przyjemność.

„Tiaaa”, powiedział wuj gasząc niedopałek pod kranem, „on, proszę ja ciebie, nigdy sobie niczego nie odmawiał. Miał, rozumisz, tę swoją teorię na temat życia i się resztą nie przejmował”.

5.
Teoria, o której mówił wuj, wzięła się z pewnej książki, którą zostawił w taksówce Kulawego jakiś roztargniony pasażer. Książka nazywała się „Drzewo Bogów” i traktowała „o tym, generalnie, o co w tym wszystkim chodzi”, mówiąc słowami Kulawego, który wyjaśnił mi o co w tym wszystkim chodzi, kiedy podwoził mnie pewnego razu na drugi koniec Warszawy.

Jak tylko wsiadłem rzucił mi się w oczy ten dziwny tytuł. Po chwili zapytałem Kulawego, cóż to za książkę aktualnie czyta. Otóż, jak mi wyjaśnił, książka jest o genealogii ludzkości, przeznaczeniu, siłach rządzących wszechświatem, niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których skonstruowana jest nasza rzeczywistość, niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których przebiega nasze życie na Ziemi oraz niezmiennych kosmicznych prawach, wedle których przebiegać będzie nasze życie, kiedy już umrzemy i powędrujemy tam, skąd żeśmy wszyscy przybyli, czyli na planetę Saturn. Na planecie Saturn bowiem rośnie przeogromne drzewo (tytułowe drzewo Bogów), które permanentnie owocuje, a każdy owoc to jedna ludzka dusza, która następnie, kiedy już dojrzeje, jak gdyby „spada” na Ziemię i trafia do ciała, w którym odbywać musi swoją ziemską wędrówkę. Kiedy już ziemska wędrówka dobiegnie końca, wyzwolona z cielesnych okowów dusza, jak już wspominałem, z powrotem odlatuje na Saturna, gdzie po raz kolejny dojrzewa, następnie po raz kolejny spada, i tak cykl powtarza się nieskończenie wiele razy. Jest jednak pewna metoda, odkryta przez gościa, który napisał „Drzewo Bogów”, żeby się z tych kolein raz na zawsze wyrwać, a w rezultacie zamiast znowu do saturnicznej owocni na wielkim drzewie, dostać się wprost do cudownej krainy na Jowiszu, gdzie nieliczne oswobodzone dusze pędzą beztroski żywot pełen zabaw, uciech i radości. Metodę tworzą pospołu pewien szczególny sposób życia oraz specjalne medytacje, w trakcie których trzeba sobie – ze szczegółami – wyobrażać inkryminowane drzewo (któremu myślowo powiada się zdecydowane „nie”!) oraz planetę Jowisz (której myślowo powiada się zdecydowane „tak”!). Szczególny sposób życia polega zaś, skrótowo rzecz ujmując, na wyeliminowaniu wszelkiego poczucia winy i wszelkich możliwych ograniczeń natury moralnej i estetycznej, z tym wszakże zastrzeżeniem, ażeby nie eliminować tych, które chronią przed zadawaniem cierpienia innym. Tego bowiem pod żadnym pozorem czynić nie wolno. Wszystko inne jest dopuszczalne, a nawet wskazane, ze szczególnym naciskiem na odczucie przyjemności, które powinno się w sobie wytwarzać możliwie jak najczęściej. A to dlatego, że przyjemność jest kluczem do przerwania naszych powiązań z Saturnem i jego drzewem. Jeśli tylko zapewnimy sobie odpowiednią dawkę zmysłowego zadowolenia, nic nas nie będzie w stanie powstrzymać przed natychmiastową pośmiertną teleportacją na Jowisza.

Jakoś niespecjalnie mnie ta wizja przekonywała i nawet próbowałem zasugerować Kulawemu, że łatwe i podawane na tacy rozwiązania problemów wszechrzeczy zwykle nie bywają prawdziwe. Kulawy jednak tylko pogardliwie na mnie prychnął, rzucił coś w stylu: „Jak nie wierzysz, to nie wierz, przecież nie musisz, ale ja wiem swoje. Gość tutaj wszystko wykłada naukowo, wszystko jest udokumentowane. Twoja brocha, przekonywać cię nie mam zamiaru”. I odjechał w swojej ciepłej taksówce zostawiając mnie przed klatką schodową, na mrozie, w środku ciemnej nocy i nieprzyjaznego, nieprzeniknionego (dla mnie) kosmosu.

6.
Wróciliśmy z wujem do szpitalnej sali. Zaraz po nas wkroczyła tam pielęgniarka, która zamontowała mu nową kroplówkę. „Rozchodzi się o to”, wuj rozsiadł się na łóżku i poprawił szlafrok. Byliśmy sami i mogliśmy rozmawiać swobodnie. „Że Kulawy naprawdę strasznie się tym pierdzielonym drzewem przejął. Wiesz, z jednej strony te wszystkie wymogi to były dla niego jak znalazł. Wszystko możesz robić, byleby było miło. Chłopie, jakaż to znakomita filozofia! Z drugiej strony, wierz mi lub nie, on na tych medytacjach spędzał całe poranki. Tak to wyglądało, proszę ja ciebie. Rano medytacja, rowerek, obiadek i do taksówki. A jak jeździł taryfą, to wszystkim pasażerom opowiadał o tym Saturnie. W to mi graj, takie życie!”. „Tak, wuju”, nie mogłem odmówić sobie złośliwości, „ty chyba masz podobne podejście, nie?”. „Owszem”, wuj uśmiechnął się pod swoim zżółkłym wąsem. „Ale mnie do tego nie są potrzebne żadne brednie o innych planetach”.

7.
Kulawy był w swojej postawie całkowicie konsekwentny. Ponieważ zdawał sobie sprawę, że każdy człowiek ma starannie w kosmicznym planie przewidziany czas ewakuacji z powłoki cielesnej i nie ma żadnego znaczenia, co robi lub czego nie robi, bo ani nie przyśpieszy, ani nie opóźni swojej śmierci – prowadził życie ryzykowne i karkołomne. Widywano go na przykład spacerującego po dachu bloku, w którym mieszkał. A konkretnie, spacerującego po krawędzi dachu z jedną nogą przemieszczającą się w przytwierdzonej do tej krawędzi rynnie, za którą była już tylko pusta przestrzeń.

Miał też w zwyczaju przyjmować dziwne wyzwania. Zakładał się na przykład o duże pieniądze, że wypije na raz pół litra i przeżyje. Trzykrotnie widziałem taki popis, za każdym razem Kulawy wygrywał, ale po przełknięciu ostatniej kropli padał nieprzytomny na ziemię. Wówczas mój wuj wraz z jakimś ich wspólnym znajomym transportowali Kulawego do domu, wcześniej inkasując odpowiednią sumę od faceta, który przegrywał taki zakład.
Innym razem rozpędzał się swoją taksówką do, wydawało by się, prędkości daleko nieosiągalnej dla poloneza, następnie zaś hamował z piskiem tuż przed klatką schodową, tak, że odległość pomiędzy zderzakiem dymiącego samochodu a betonową ścianą wynosiła zaledwie kilka centymetrów.

„To był kawał wariata, proszę ja ciebie”, tym razem wyszliśmy do ogrodu, bo wuj znowu nabrał ochoty na papierosa. „A jednocześnie nie można było faceta nie lubić. No i wiesz, to nie był jakiś taki świr, nieprzewidywalny i niebezpieczny. To raczej, rozumisz, u niego było wszystko jak gdyby starannie przemyślane i wykoncypowane. Nie bał się niczego, skurczybyk, bo mu się wydawało, że tak czy siak – jak ma się wykończyć, to i tak się wykończy”. Przez chwilę siedzieliśmy i paliliśmy w ciszy. „No właśnie”, powiedziałem, „i poniekąd wszystko się stało zgodnie z tą koncepcją, nie?”.

8.
Nie przesadzę nawet odrobinę jeśli powiem, że Łezka był zarazem postrachem i pośmiewiskiem całego osiedla. Już wcześniej pisałem, że był ogromny i niepoczytalny. Zarazem jednak sprawiał wrażenie kompletnie bezradnego – i wobec swojej masy, i wobec swojej siły, no i oczywiście wobec tego wszystkiego, co się działo w jego głowie, kiedy nie brał psychotropów.
Ja tego, rzecz jasna, nie pamiętałem, ale słyszałem z autorytatywnych źródeł, że psychoza Łezki miała korzenie prozaiczne, mianowicie amfetaminę. Jakieś dziesięć lat wcześniej, pewnej zimowej nocy, dwudziestoletni Łezka zażył tę jedną kreskę za wiele i – z sobie tylko znanych powodów – wybiegł całkiem nago z mieszkania, a następnie puścił się pędem w stronę mieszczącego się niedaleko lasu. Krzyczał ponoć, że go gonią. Owe krzyki zadziałały wszakże zgodnie ze znanym mechanizmem samospełniającej się przepowiedni, bowiem po jakimś czasie faktycznie zaczęto Łezkę gonić. A konkretnie, zaczęła gonić go wezwana przez zatroskaną mamę Łezki policja. Nie potrzebowali dużo czasu, żeby dopaść oszalałego golasa, ponieważ mniej więcej po kilometrze stracił siły i zamiast biec dreptał już tylko przed siebie mamrocząc jakieś przekleństwa pod adresem wyimaginowanych i rzeczywistych prześladowców, a w szczególności, jak słyszałem, pod adresem osiedlowego oddziału Wojowników Niepokalanej, przykościelnej organizacji, której zagorzałą członkinią była w tamtym czasie jego matka.
I tak Łezka na dobrych kilka lat trafił do szpitala psychiatrycznego, z którego jednak został ostatecznie wypuszczony. Lekarze prowadzący autorytatywnie orzekli, że Łezka nie zagraża otoczeniu, że omamy i halucynacje są w miarę pod kontrolą i jeśli tylko będzie regularnie przyjmował codzienną porcję sulpirydu, nie powinno się mu wydatnie pogorszyć.

Od tej pory poruszał się po osiedlu swoim jubilatem budząc powszechną wesołość. Wszyscy uważali, że to taki pocieszny i nieszkodliwy wariatuńcio, który nawet muchy by nie skrzywdził, jeśli bezpośrednio nie zagroziłaby jego życiu. Ten sielski wizerunek uległ jednak pewnemu zniekształceniu, kiedy to jakiś młody dresiarz poważył się ukraść Łezce jubilata. Skończyło się to dla dresiarza połamaną w dwóch miejscach ręką oraz zgruchotanym nosem. Sąsiedzi Łezki natomiast zaczęli się go na serio bać.

Jedynym człowiekiem, który nie bał się Łezki, ponieważ nie bał się niczego, był właśnie Kulawy. Stąd wzięły się te wszystkie wspólne rowerowe wyprawy, rozmowy nie wiadomo o czym, wizyty, które Łezka Kulawemu składał, no i w ogóle cała ta dziwaczna przyjaźń, która pomiędzy nimi z czasem zakwitła.

Wuj twierdził z przekonaniem, że tę znajomość traktował Kulawy podobnie, jak spacer po krawędzi dachu, albo picie pół litra na raz. Krótko mówiąc, miał to być kolejny dowód, że może robić rzeczy, których inni panicznie się wystrzegają i nie dzieje mu się żadna krzywda, bowiem – co istotne – Kulawy zakomunikował kiedyś wujowi, że zna zarówno dokładną datę, jak i szczegółowy przebieg własnej śmierci i dlatego jest bezsprzecznie przekonany o swoim całkowitym bezpieczeństwie aż do tego, skądinąd bardzo jeszcze odległego, momentu.

„Może jednak”, powiedziałem do wuja, kiedy siedzieliśmy na ławeczce w szpitalnym ogrodzie i piliśmy kawę, którą przyniosłem z automatu stojącego niedaleko, „Kulawy naprawdę uważał go za przyjaciela? Bo inaczej…”. „Nie pieprz”, przerwał mi wuj, „wiem przecież, co mówię. To była czysta spekulacja, jak wszystko, co Kulawy robił. Żadnego przypadku, czysta spekulacja! Tym gorzej, że wyszło jak wyszło…”.

9.
Wyprawy rowerowe i długie rozmowy z Łezką miały również inny jeszcze charakter. Jak się później okazało Kulawy był święcie przekonany, że medytacyjne techniki rodem z „Drzewa Bogów”, jak również przeorientowanie światopoglądu w stronę cokolwiek bardziej hedonistyczną, uwolni Łezkę od przygniatającego ciężaru szaleństwa, jak również, co za tym idzie, od konieczności bezustannego faszerowania się prochami. Z biegiem czasu Łezka, wyraźnie podekscytowany tą perspektywą, rozpoczął praktykę. Wpadał razem z Kulawym na golonkę, zdarzyło mu się nawet wypić jedno, albo dwa piwa, wieczorami siadywał z zamkniętymi oczami i monotonnie nucił jakieś tajemnicze, niepodobne do niczego, mantry, czym wprawiał w przerażenie swoją matkę, która w tym samym czasie odmawiała tradycyjne pacierze i różańce. Nie wiadomo, czy Łezka w końcu odstawił leki czy nie. Matka twierdziła, że brał wszystko regularnie, ale wiadomo jak jest – mógł mówić, że bierze i spuszczać je po chwili w kiblu.

10.
„Ale jak to się dokładnie stało? Bo mnie wtedy nie było w Warszawie…”, zapytałem wuja. „Proszę ja ciebie”, wuj zaciągnął się popularesem, „cholera wie, tak naprawdę. No w każdym razie wleźli obaj na dach, żeby tam wypić browary, no wtedy Łezka wyciągnął nóż i zaczął wrzeszczeć, że Kulawy tak naprawdę jest po stronie tych kolesi od Saturna i tak naprawdę wszystkie te jego rady działają nie tak, jak mówił, tylko odwrotnie – oddalają Łezkę od Jowisza, a przybliżają do ponownej wizyty na drzewie Bogów. Że on Kulawemu uwierzył, a ten chciał jego duszę pogrążyć jeszcze bardziej, i że za chwilę wytnie mu serce prosto z piersi, i jak to serce mu wytnie, to się od razu znajdzie na Jowiszu. W nagrodę za wyeliminowanie oszusta…”. Wuj założył nogę na nogę. „No a potem, rozumisz, dźgnął go tym nożem, Kulawy się jakoś tam bronił i ostatecznie razem się spierdzielili na ulicę, prosto z siódmego piętra. A ja tam, bracie, stałem i piłem piwo, mało co we mnie nie pieprznęli”.

„I wyobraź sobie”, dodał wuj po jakimś czasie, „że ten skurwiel był jeszcze przytomny. Miał nóż w brzuchu, zwalił się z takiej wysokości, ale nie stracił kumacji i coś tam mamrotał pod nosem. Proszę ja ciebie, było tyle krwi, że myślałem, że się porzygam. Łezka padł trupem na miejscu, leżał jakoś tak dziwacznie wygięty, nieforemny, lało się z niego wszystkimi otworami. A Kulawy, rozumisz, cały czas mamrotał pod nosem. Podbiegłem do niego, karetka już była w drodze, podbiegłem, ale nie dotykałem go, żeby nie uszkodzić. No i mówię: uspokój się, uspokój, wszystko jest ok, będzie dobrze, zaraz lekarze przyjadą, będzie dobrze. A on mi na to: nie, nie, jest dobrze, dobrze, wszystko gra, tylko się muszę położyć. Wszystko dobrze, wszystko pod kontrolą, na kłopoty jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie”. Wuj uśmiechnął się i pokręcił głową. „To jest dopiero jazda, co?!”, parsknął, „daj ty spokój… No a potem karetka go zabrała i żył jeszcze jakiś tydzień pod urządzeniami, ale potem nagle umarł. Myślę, że po prostu go odłączyli, bo się po prostu zamienił w warzywo, wiesz, mózg obumarł i nie było co robić… Taka historia…”.

11.
Na drugi dzień przyniosłem wujowi trzy książki Folleta, które kupiłem w antykwariacie. „Nooo…”, miał zadowoloną minę, „tego jeszcze nie znam, ale wiesz, to wszystko są dwa, góra trzy szkielety…”. „Wiem, wiem”, dokończyłem, „a ci kolesie nanizują na nie te swoje fabuły, a w życiu tak nie ma”. „Tiaa”, wuj miał filozoficzny nastrój, „tak jak mówiliśmy wczoraj a’propos Kulawego… Gdyby to pisał jakiś tam Masterton, albo inny, Kulawy by pewnie pofrunął na tego swojego Jowisza. Albo by się okazało, że wprawdzie zleciał z dachu z nożem w brzuchu, ale wyszedł z tego prawie bez szwanku. Albo że naprawdę był agentem Saturna, czy coś takiego”. Wuj zaśmiał się pogardliwie. „A tutaj, mój mały, nic z tych rzeczy… Wariat go załatwił i tyle. A teraz…”. Wuj mrugnął do mnie porozumiewawczo. „Czas na coś konkretnego”. I wyciągnął spod łóżka puszkę Lecha. „No nie, wuju”, zaprotestowałem, „ty chyba oszalałeś! Kto ci to w ogóle tutaj dostarczył? Chcesz się całkiem wykończyć?”.

„A co ty, kurwa”, odparł mi na to wuj, „myślisz, że ja gram w jakimś filmie i na zakończenie rzucę chlanie, usiądę w grupce innych kwakrów i zaśpiewamy wspólnie piosenkę o miłości? Proszę ja ciebie, wiem co robię. Idziemy!”.

12.
Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o Kulawym, a rok później wuj umarł. Trzustka radykalnie odmówiła współpracy. Kiedy porządkowałem jego rzeczy znalazłem zaczytany do granic możliwości egzemplarz „Drzewa Bogów”. Było w nim pełno zakładek, podkreśleń oraz wykrzykników. Na wewnętrznej stronie okładki natknąłem się na dziwny zapisek, który, muszę powiedzieć, nieco mną wstrząsnął. Nie wiem dokładnie, kiedy powstał – czy przed, czy też po naszej rozmowie. Myślę, że raczej po, bo przecież wuj nie robiłby ze mnie wała. Przytaczam w całości:

„Kulawy, Łezka – doskonała synchronizacja. Przeznaczenie. Tak właśnie miało być! Kulawy od początku musiał wszystko wiedzieć! Znajomość zawarta z konieczności i w konkretnym celu, chociaż rozwiązanie ileś tam przed czasem, ale pomyłka w rachunkach zawsze się może przydarzyć. Ważne, że Jowisz na pewno osiągnięty.”.