Mistrz

0%

To opowiadanie znalazło się w finale konkursu na najlepsze opowiadanie w ramach 11 Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Po raz pierwszy ukazało się w pokonkursowej antologii „Obiecaj”, pod redakcją Dariusza Sośnickiego. Tutaj możecie przeczytać „wersję reżyserską” – przed skrótami i redaktorskimi zmianami.

Wahając się jeszcze przez chwilę, a właściwie opierając gwałtownemu natłokowi obrazów przeszłości, które wywołał drażniący dzwonek iPhone’a (sam ustawił sobie taki sygnał, przypominający wycie dzikiego psa, ale za to skutecznie przebijający się przez każdy uliczny zgiełk) – nacisnął zielony przycisk, podniósł aparat do ucha i tonem człowieka obudzonego w środku nocy powiedział „słucham?”, choć przecież doskonale wiedział kto dzwoni, a co więcej domyślał się dlaczego.

Głos właściwie się nie zmienił, był tylko cichszy, jakby słabszy, jakby dobywany z jakichś skrytych i miękkich rejonów tego potężnego ciała, którego sylwetka natychmiast stanęła mu przed oczami. Ale mogła to być przecież gra, jedna z wielu maskarad, w których Mistrz się specjalizował, albo raczej które go współtworzyły, ktokolwiek bowiem Mistrza lepiej poznawał, z czasem zaczynał odnosić wrażenie, że człowiek ten składa się wyłącznie z fantomatycznych masek, a każda, która opada, odsłania kolejną – równie pstrokatą i egzotyczną, co poprzednia.

 

***

 

– Adam – powiedział Mistrz – to ty? Ja już straciłem nadzieję. Tyle razy dzwoniłem, nigdy nie odbierałeś, nie oddzwaniałeś…
– Ale teraz odebrałem – odpowiedział, czując narastające zniecierpliwienie, choć rozmowa właściwie jeszcze się nie zaczęła.

 

***

 

Nie zapalając światła, przyciskając telefon do ucha, podszedł do okna i wyjrzał na wciąż jeszcze o tej porze ruchliwą ulicę. Długi, zaplątany kokon samochodów tworzył ciągnący się kilometrami korek. Na szczęście solidne, dźwiękochłonne szyby chroniły go przed uciążliwym szumem silników, a także przed wrzaskami ogarniętych drogowym amokiem warszawskich kierowców. Od kiedy odeszła od niego Anka, nienawidził tego widoku, nienawidził tego mieszkania, nienawidził tego miasta. Pensja adiunkta na podrzędnej uczelni nie dawała mu jednak żadnych szans na przeprowadzkę, przynajmniej na razie, przynajmniej dopóki – w co cały czas jakoś wierzył, a tę wiarę, musiał to przyznać, zaszczepił mu dziesięć lat temu Mistrz – wszystko w jakiś radykalny sposób się nie odmieni. Ta wiara jednak stopniowo blakła, tak jak blakła pamięć o tych dwóch latach, kiedy dumnie nazywał się uczniem swojego Mistrza, i tak jak nie chciała zblaknąć w nim Anka, która pewnego dnia po prostu go opuściła, zabrała rzeczy i wyszła, bo z kolei jej wiara w cudowne przemienienie u jego boku już się doszczętnie wyczerpała. A to było wszystko, co trzymało ją przy życiu, musiała więc – żeby przeżyć – oddać się we władanie jakiejś innej, pulsującej życiem iluzji.

I jakąś znalazła, nie chciał wiedzieć gdzie i z kim, nie chciał nic o niej wiedzieć, chciał ją wyeksmitować nie tylko z tego domu, w którym każdy przedmiot nosił nieusuwalne ślady jej dotyku, ale także ze swoich snów i myśli, które gnieździły się w nim jak śliskie węże w zakamarkach żołądka. I nie był ich w stanie zadusić nawet gorący alkohol, który metodycznie wlewał w siebie wieczorami, wydzwaniając potem, w zdradliwej euforii zamroczenia, po agencjach towarzyskich. Budził się po tych rozedrganych nocach, w chaosie porozrzucanych butelek, z bólem głowy, sercem walącym jak karabin maszynowy, i rozwścieczonym rojem węży wygryzających mu żołądek. Zwlekał się resztką sił z łóżka, łykał cztery tabletki relanium, które łaskawie wypisywał mu znajomy lekarz, nie pytając o nic, nie przestrzegając przed benzodiazepinową zależnością, nie prawiąc morałów i medykalistycznych kazań. A kiedy chemia już siłą obezwładniała mięśnie i usypiała rój w żołądku, wchodził pod prysznic, z niewczesną ulgą modelował w wyobraźni swoje życie na nowo, przekonywał sam siebie, że z pewnością to wszystko nie może tak trwać – i uśpiony na moment obietnicą wielkiej przemiany, pozwalał wodzie spływać i zmywać lepkie ślady poprzedniego wieczora. Potem wychodził na uczelnię, gdzie w dowodzonym przez tępawego profesora nauk o sporcie zakładzie kwitł mobbing, na który obłudnie starał się nie zwracać uwagi, stawał przed studentami i z poważną miną godzinami wykładał im historię zachodniej etyki.

A potem wracał do domu i padał ze zmęczenia, czasami zasypiał, czasami po prostu bezmyślnie wchłaniał godziny oglądając kolejne odcinki amerykańskich seriali, aż nadchodził wieczór, a wraz z nim chwilowy stan zawieszenia, przez tybetańskich znawców śmierci nazywany stanem bardo i zupełnie niesłusznie utożsamiany z fazą egzystencji następującą dopiero po ustaniu pracy serca. Bardo, w które pomiędzy 18.00 a mniej więcej 22.00 zapadał, wypełniało go nieznośnym poczuciem bezczasu, podszytym jednocześnie jakimś gorączkowym oczekiwaniem, które nie kierowało na żaden horyzont, nie wychylało w żadną przyszłość. Niekiedy po godzinie, niekiedy po dwóch, sięgał w desperacji po butelkę wina, żeby na powrót doświadczyć przemocy czasu, rozproszyć znieruchomienie, nabrać jakości. I wówczas koło mai zaczynało z mozołem wprawiać się w ruch – rozwijając rzeczywistość jak watę cukrową, a zarazem w tej samej chwili łapczywie ją pożerając.

Mistrz zadzwonił właśnie w epicentrum bardo. I chociaż Adam wielokrotnie wcześniej ignorował jego natarczywe próby kontaktu, tym razem, wiedziony kaprysem, a może jakimś szczególnym błyskiem intuicji, postanowił jednak z nim porozmawiać. Zwłaszcza, że ostatni raz Mistrz dobijał się do niego cztery lata temu, kiedy to nakłaniał go do potajemnej, pantoflowej zbiórki pieniędzy na pomoc rzekomo śmiertelnie chorej żonie, choć zapytany na co właściwie ona choruje, nie potrafił nic konkretnego powiedzieć. Co zresztą dowodziło tylko jego pychy, był bowiem tak bardzo przekonany o sile swojej perswazji, że nie przygotował nawet odpowiedzi na to tylko nieco bardziej podchwytliwe pytanie.

 

***

 

– Wiele razy – mówił Mistrz tym nienaturalnie cichym, teatralnie jakby osłabionym głosem – pomagałem innym, właściwie całe życie poświęciłem tej pomocy, nigdy nie odmawiałem, ludzie zawsze mogli na mnie liczyć…

 

***

 

Adam się nie odzywał, słyszał już ten wstęp wielokrotnie, każda rozmowa z Mistrzem zaczynała się od podobnej introdukcji, początkowego rozpulchniania podłoża, w które już za chwilę zostaną wbite ciężkie kliny manipulacji. Mistrz bowiem właściwie nigdy nie rozmawiał, on wyłącznie wywierał wpływ, wyłącznie realizował jakieś z góry założone cele, które zresztą zazwyczaj sprowadzały się do finansów: interlokutor poddany rozmaitym retorycznym zabiegom i rytuałom prowadzony był przez Mistrza stopniowo do miejsca, w którym powinien zrzec się na jego korzyść wszelkiego swojego majątku i w pokorze oraz uwielbieniu podążyć za naukami nowego przewodnika. Byłaby to faktycznie zwykła szarlataneria i żerowanie na naiwnych, gdyby nie dwie okoliczności, które sprawiały, że Adam nie był w stanie z Mistrzem się uporać, nie był w stanie zakwalifikować go jako prostego oszusta, co zdecydowanie ułatwiłoby mu definitywne zerwanie tej znajomości.

Po pierwsze więc, Mistrz naprawdę dysponował niecodziennymi umiejętnościami, choć – jak Adam zaczął w pewnym momencie podejrzewać – sam nie rozumiał w jaki sposób robi to, co robi, stąd mnogość rozmaitych interpretacji, którymi szermował na lewo i prawo, dostosowując aktualną wersję do okazyjnych potrzeb oraz możliwości, a także zapotrzebowań konkretnego audytorium.

Po drugie natomiast, te rozmaite czynione przez Mistrza manipulacje były tak niewprawne, że z chwilą aplikacji traciły na wszelkiej drapieżności, cóż to bowiem za drapieżnik co zamiast zmyślnie skradać się do ataku defiluje przed potencjalną ofiarą, szczerzy kły, pręży muskuły i pazurem pokazuje, którą jej część zamierza skonsumować w pierwszej kolejności. Dlatego nawet jeśli niewątpliwa charyzma Mistrza przyciągała do niego różnych poszukiwaczy egzotycznej duchowości, albo uzależnionych od kokainy menedżerów wyższego szczebla, których, stosując swoje importowane zza wschodniej granicy dziwaczne sposoby hipnotycznego oddziaływania szybko wyciągał z uzależnienia – to po krótkotrwałym obcowaniu z Mistrzem, kiedy tlała woń rozpylanego niczym szlachetna perfuma uroku, wszyscy w popłochu się od niego oddalali. I choćby ordynowane przez Mistrza specyficzne ćwiczenia cokolwiek swobodnie przez niego traktowanej jogi kundalini przemieszanej z praktykami gimnastycznymi przechowywanymi w Rosji od najdawniejszych czasów przynosiły rewelacyjne efekty – sam guru stawał się w oczach ćwiczących nieznośnym natrętem, którego dusza okazała się najwidoczniej impregnowana na oddziaływanie swoich własnych technik. W takich chwilach nie działały już nawet klecone przez Mistrza na poczekaniu uzasadnienia, że mianowicie dar przekazywany za jego pośrednictwem jest tak niebywale rzadki, nieosiągalny w żaden inny sposób, a przy tym tak fundamentalnie drogocenny, że wyłącznie datki liczone w tysiącach euro są w stanie choćby minimalnie zrównoważyć jego niemożliwą przecież do całkowitego zrównoważenia wartość. Na tę monotonnie odtwarzaną taśmę, przypominającą jako żywo nagrania domorosłych specjalistów od programowania osobistego bogactwa, którzy wszakże własnego bogactwa dorobili się nie żadną pracą, a jedynie poradami w tym stylu, alergicznie reagowali nawet ludzie początkowo nastawieni do Mistrza bardzo pozytywnie, gotowi uwierzyć we wszystkie niezwykłości, które na swój temat opowiadał. Adam brał udział w wielu takich spotkaniach, bo przez pewien czas pełnił właściwie rolę kogoś w rodzaju osobistego sekretarza Mistrza. A także jego ambasadora – polskim obywatelstwem oraz karierą uniwersytecką niejako autoryzującego te dziwaczne opowieści.

 

***

 

– A teraz – ciągnął Mistrz po stosownej pauzie, kiedy to spodziewał się zapewne usłyszeć jakieś słowa potwierdzenia – tak się złożyło, że i ja pomocy potrzebuję. Wiesz, tak w życiu bywa, raz pomagasz, raz tobie potrzebna pomoc. Proszę, spotkajmy się, wszystko ci opowiem, nie można przez telefon… Obiecaj, że się spotkamy…

 

***


Gdyby nie stan bardo, gdyby nie ta trudna do wytrzymania pustka przejściowych wieczornych godzin, nie zgodziłby się na spotkanie, kolejne spotkanie, przebiegające zapewne wedle z góry znanego scenariusza. Mistrz będzie budował przed nim miraże tylko po to, żeby ostatecznie poprosić go pieniądze, które następnie spożytkuje w sobie tylko znany sposób, miał bowiem nieustannie jakieś tajemnicze zobowiązania, jakieś dziwne zależności, jakieś mętne długi powstałe wskutek rozmaitych nieprzemyślanych inwestycji, mających wreszcie ziścić sen o należącym się przecież Mistrzowi wielkim bogactwie, a w szczególności o willi nad brzegiem morza, w której odwiedzać go będą hollywoodzkie gwiazdy, sypiące milionami dolarów za okazję poddania się wpływowi jego unikalnej magii. Tymczasem od kilkunastu lat mieszkał w Warszawie, wynajmował wielkie mieszkanie, w którym przyjmował uzależnionych od wszelkich istniejących substancji nieszczęśników, wszystkie zaś w ten sposób zarobione pieniądze, których nie wydawał na drogie garnitury – niezbędne, co podkreślał, w pracy, każdy bowiem, kto do niego przychodzi, musi widzieć, że ma do czynienia z „poważnym człowiekiem” – przesyłał do Rosji. Tam bowiem mieszkała jego wiecznie nienasycona żona, w żadnym razie nie chcąca słyszeć o przeprowadzce do Polski, przyzwyczajona natomiast do wystawnego moskiewskiego życia, które wiodła z mężem w czasie, kiedy był jeszcze szefem wielkiego centrum leczenia uzależnień, założonego w latach 80. przez pewnego ukraińskiego wracza, twórcy specyficznie rosyjskiego wynalazku, czyli tak zwanego „kodirowania”.

„Kodirowanie” polegało na implementowaniu alkoholikom swoistego psychicznego esperalu, czyli przekonania, że jeżeli napiją się wódki ich mózg eksploduje, a dusza pójdzie na wieczne zatracenie. Mistrz – z wykształcenia dentysta – zetknął się z owym wraczem na dość wczesnym etapie swojej kariery, a następnie zmodyfikował jego metodę i zamiast straszyć, skutecznie zobojętniał. Efekt nie był wprawdzie długotrwały, zaledwie mały procent jego klientów utrzymywał długoletnią abstynencję, ale aura niesamowitości towarzysząca dziwnym czynnościom, które w trakcie „leczenia” wykonywał, wystarczała, żeby całkiem nieźle poradzić sobie w warunkach rosyjskiego feudalnego kapitalizmu, który nastał zaraz po pierestrojce.


Z jakichś jednak tajemniczych powodów – w życiu Mistrza bowiem wszystko bez mała było co najmniej tajemnicze – musiał w pewnym momencie opuścić Moskwę i na stałe osiąść w Polsce, co nie do końca mu odpowiadało, zwłaszcza że polscy biznesmeni, a w ten target właśnie Mistrz zamierzał celować, nie byli zbyt chętni do przekazywania mu pod stołem walizek z drogocennym kruszcem, strategia zaś budowania relacji społecznych w oparciu o manifestowaną na każdym kroku wyższość przysparzała mu nad Wisłą raczej wrogów, niż przyjaciół. W poszukiwaniu więc jakichś atrakcyjnych haseł, otwierających wrota do większych zarobków, Mistrz sięgał po coraz bardziej ekstrawagancko brzmiące oferty, aż doszedł do tej najbardziej szaleńczej, porażającej swoją dalekosiężną, metafizyczną wręcz bezczelnością, a mianowicie: „stań się tym, kim chcesz się stać”.

Ni mniej, ni więcej, tylko tak właśnie – Mistrz z pełną powagą przekonywał, że, jak się często wyrażał, „mocą danej mu wiedzy” gotów jest przemienić każdego w majaczący gdzieś dotąd na niedościgłym horyzoncie marzeń ideał. Wystarczyło kilka spotkań z Mistrzem, w trakcie których mamrotał pod nosem specjalnie do tego celu opracowane zagawory, miarowo stukał kciukiem w blat biurka, dmuchał imitując odgłos wiatru oraz wykrzykiwał jakieś niezrozumiałe zaklęcia wprost nad głową pogrążonego w indukowanej bezwładności pacjenta. Ponieważ jednak Mistrz wyprzedził niejako swój czas – coaching i różne inne techniki tożsamościowe, które, w oparciu o wizualizację i fanatyczne orientowanie się na sukces, obiecywały radykalną przemianę najbardziej nawet mizernego losu w tryskającą kolorowym szczęściem baśń, miały w Polsce zyskać popularność dopiero kilka lat później – klientela nieszczególnie dopisywała. Zaporowa cena – od której Mistrz nie chciał nawet o centa odstąpić – odgrywała tutaj oczywiście niebagatelną rolę, odstraszająco działało jednak także rosyjskie pochodzenie. Słowem, soczyste i bujne marzenie o bogactwie poczęło wkrótce marnieć i blednąć.

W takim właśnie momencie pojawił się w życiu Mistrza Adam, który trafił do niego właściwie przypadkowo, polecony Mistrzowi przez pewną wspólną znajomą jako doskonały pomocnik w trudnym zadaniu postawienia na serwerach strony internetowej sławiącej jego imię i skuteczność. Ich wzajemne potrzeby i mniej lub bardziej ukryte oczekiwania w tym jednym momencie doskonale się ze sobą zespoliły. Adam – po dziesięciu latach przebywania w starannie izolującym go od świata inkubatorze magisterskich, a potem doktoranckich studiów socjologicznych, przeżywał właśnie bolesne zetknięcie z rynkiem pracy; Mistrz – z sobie tylko znanych powodów cierpiący wygnanie w kraju obcym i nieprzyjaznym, usiłował negocjować między dojmującą niemożliwością osiągnięcia pożądanego pułapu bogactwa oraz swoim głębokim przekonaniem, że się mu ono należy, jak cesarzowi to, co cesarskie.

 

***

 

– Dobrze, spotkajmy się – powiedział wreszcie Adam – przyjadę do pana. Rozumiem, że mieszka pan w tym samym miejscu?

 

***

 

I momentalnie powróciło do niego tamto mieszkanie, koniecznie w dobrej dzielnicy, koniecznie w centrum miasta, koniecznie trzypokojowe, żeby można było w jednym pomieszczeniu spać, w drugim żyć, a w trzecim przyjmować interesantów. Ci zaś, przekraczając te progi, od razu winni pojmować, że człowiek, który tu mieszka, a któremu powierzyć zamierzają swoje dusze, nie przymiera głodem, nie bieduje, przeciwnie, zażywa wystawnych uciech, stać go bowiem na to, dzięki cichemu powiernictwu świadczących o jego skuteczności zadowolonych bogaczy.


Ile godzin w tym mieszkaniu spędził? Ile trwały te długie rozmowy, te przygotowania – taki był wszak plan pierwotny – do książki, na której kartach zapisane zostanie skomplikowane życie Mistrza, jego droga do tajemnej wiedzy przekazanej mu niegdyś w małej malezyjskiej chatce przez skośnookiego staruszka o zagadkowo intensywnym spojrzeniu, na mgnienie tylko przybierającego cielesną postać, żeby potem, po inicjacji, jakiej Mistrzowi udzielił, zniknąć bezpowrotnie, wraz z chatką, gdzieś w nieskończonych astralnych przestworzach.
Czy Adam wtedy naprawdę wierzył w tę opowieść? Czy wierzył też w inne jej warianty – Mistrz bowiem zdawał się w ogóle nie przywiązywać wagi do tego, co i komu mówił, stąd różne wersje pączkowały zeń jak na przyspieszeniu w przyrodniczym filmie, mieszały się ze sobą, splatały, stopniowo formując chaotyczny patchwork, w którym nawet sam autor nie był w stanie zidentyfikować żadnej regularności?

Czy wierzył zatem, że pierwotnych wtajemniczeń w magię udzielał Mistrzowi ojciec, podmoskiewski znachor, w czasach ciemnego stalinizmu kultywujący, mimo skrajnych narażeń, sekrety prastarego słowiańskiego czarostwa? Czy wierzył, że – innym znowu razem – posiadł Mistrz swoje umiejętności na drodze naukowych eksperymentów przeprowadzanych pod okiem czujnych ekstrasensów z KGB, którzy – wbrew zwiedzionej na trzęsawiska racjonalizmu i naturalizmu zachodniej nauce – doskonale zdawali sobie sprawę, że pod podszewką tego świata istnieje też inny, niewidzialny, a drogę do niego można odnaleźć i zoperacjonalizować w taki sam sposób, w jaki ongiś pionierzy ujarzmili stepy amerykańskich Wielkich Równin stalowym kagańcem kolejowej trakcji? Czy wierzył, że pisana wielką literą Wiedza przechowywana jest od niepamiętnych czasów gdzieś na rubieżach Rosji – kraju w przedziwny sposób stapiającego ekstatyczną mistykę z tandetną codzienną entropią – przez rozczochranych i wiecznie podpitych wiejskich uzdrowicieli, do których nie trafisz, choćbyś był wyposażony w najlepszego GPS’a, bo drogę znaleźć mogą tylko ci, co znaleźć ją mają; i kiedy już ją znajdą, nic nie pozostaje na dotychczasowym miejscu, a spomiędzy graciarni dostępnej pięciu zmysłom przebłyskiwać zaczyna Światło, które reaguje na poruszenia twojej woli, niczym glina na mlecznobiałe dłonie jakuckiej garncarki?

Chyba tak, chyba faktycznie wtedy w to wszystko uwierzył, przynajmniej na chwilę, przynajmniej na czas tej błogiej dwuletniej sedacji, tego snu o ucieczce z beznadziejnie powtarzalnej rzeczywistości, ze zduszenia, uwięzienia, jakby ktoś chwycił go na niewidzialne lasso, ale zamiast ciągnąć za sobą, ujarzmiał w zaznaczonym kredą kółku, tak że każda próba ruchu okazywała się męką.

Czy to więc takie dziwne – myślał po latach, setki razy próbując zrozumieć ten swój ówczesny zachwyt – że rozczarowany nauką, rozczarowany życiem, zwrócił się w końcu w stronę magii?

 

***

 

Minęły dwa tygodnie od tej telefonicznej rozmowy, zanim zdecydował się pojechać do Mistrza. Stał przed drzwiami dłuższą chwilę, dopalał papierosa i zastanawiał się dlaczego właściwie to robi, dlaczego jeszcze raz – po tym jak postanowił nieodwołalnie i definitywnie zerwać z Mistrzem wszelkie kontakty – daje się dokładnie w ten sam sposób zwieść na tak dobrze przecież znane manowce.

 



***

 

Kiedy już przed laty zrozumiał, że Mistrz jest po prostu nałogowym mitomanem, podręcznikowym wręcz przypadkiem pseudologia fantastica, obdarzonym przy tym jednak czymś w rodzaju genialnej intuicji, dzięki której błyskawicznie orientował się o czym skrycie marzy jego aktualny rozmówca, a następnie stawał przed nim w pełnej krasie niby spełniona tęsknota; kiedy więc zorientował się w tym wszystkim, ogarnęło go przerażenie i rozpacz.

Towarzyszyły mu oczywiście już wcześniej, albowiem czas mijał, a obiecywane przez Mistrza ziszczenie pragnień, głębinowa metanoia wciąż były tylko na horyzoncie. Miesiąc za miesiącem, dzień za dniem, nie nadchodziła ta upragniona chwila, kiedy to Adam – w pocie czoła wykonujący zaordynowane ćwiczenia oddechowe; wpatrujący się godzinami w zapaloną świeczkę przyniesioną z cerkwi, co obudzić miało Adźnię, czakram trzeciego oka, a wraz z nim zdolności jasnowidzenia i spoglądania poza czas i przestrzeń; a przy tym poddawany przez Mistrza regularnym ceremoniom i rytuałom – przemienić się miał w innego zupełnie człowieka, kabalistycznego Adama Kadmona, tego, który istniał w świecie przed upadkiem, tego, który współistniał z bóstwem, i którego udziałem była nieśmiertelność i wolność, i pełne władztwo nad świeżo wykrojonym z odmętu uniwersum materii. Nic takiego nie następowało, Mistrz jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić, zupełnie jakby ów brak oczywistych efektów nie był dla niego zbytnio zaskakujący. Od pewnego momentu okazywał wręcz delikatne zniecierpliwienie, kiedy Adam skarżył się, że mająca iść w parze z rozwojem duchowym coraz wyraźniej ponoć dostrzegalna plastyczność świata zjawisk – bo wszak jeśli tylko zapanujesz nad myślami i zaktywizujesz energetyczne pole, wszystko zacznie odpowiadać twoim pragnieniom i potrzebom – to wciąż tylko niezrealizowana obietnica.

Co więcej, stopniowo zaczął dostrzegać też paradoksy, które wcześniej mu umykały. Mistrz na przykład – wielokrotnie zapewniający o swoim duchowym zaawansowaniu, a także o rozwiniętych umiejętnościach przewidywania przyszłości oraz wiedzy o poprzednich i kolejnych wcieleniach – zdawał się stresować w rozmaitych codziennych sytuacjach, zwłaszcza związanych z wciąż niesatysfakcjonującymi go finansami, a to, jak na człowieka, który przecież wie, co będzie, wydawało się mimo wszystko reakcją dość nieoczywistą. Zdarzyło się też kilkakrotnie, że usłyszawszy od Mistrza jakąś opowieść, albo nauczywszy się od niego jakiejś kolejnej niezwykłej techniki – jak choćby przepuszczania przez siebie wiatru, czego uczył go Mistrz w styczniu nad Bałtykiem, zmarzłszy zresztą okrutnie, jak się wówczas Adamowi przez moment wydało – odkrywał potem jej dokładny opis w którejś tych z kolorowych, ezoterycznych rosyjskich książek w miękkich okładkach, które Mistrz namiętnie czytywał. Choć pytany czy zawierają jakieś okruchy prawdziwej Wiedzy, prychał pogardliwie, dając do zrozumienia, że jest jedynym człowiekiem, który nie tylko okruch, ale cały pokaźny bochenek takiej Wiedzy ma w osobistym władaniu.

Krok po kroku, Adam zbliżał się więc do momentu, w którym nadeszło ostateczne zrozumienie – nie będzie żadnego oświecenia, nie będzie żadnej przemiany, nie będzie wielkiego centrum, w którym on, przemieniony już i narodzony w duchu na nowo, wraz z Mistrzem przyjmować zaczną spragnionych metafizycznego pokarmu biznesmenów i aktorów. Nie będzie szczęśliwych przypadków, które usłużnie sformują rząd zdarzeń wiodących go do zaspokojenia wszystkich życiowych potrzeb.

Rozczarowanie mieszało się w nim ze zdziwieniem – jak mógł być tak naiwny, jak mógł dać się opleść tym bluszczem bzdur i banałów, jak mógł roztrwonić tyle czasu na te wszystkie idiotyczne ćwiczenia, na te niekończące się rozmowy, na te godziny spędzane przed monitorem, kiedy używając wszystkich swoich retorycznych umiejętności tworzył kolejne foldery zachwalające umiejętności Mistrza, unikając jednak bezpośrednich odniesień do magiczno-ezoterycznej terminologii, ten bowiem aspekt przeznaczony był tylko dla nielicznej garstki wiedzących czy raczej widzących, na czele której, jakżeby inaczej, stał Adam, uczeń, który nareszcie znalazł swojego nauczyciela.

Odciął się więc od niego, przestał odbierać telefony, zamknął ten rozdział i pokornie wrócił na uniwersytet.

Wciąż unosiło się nad nim jednak widmo Mistrza, niczym ponure ptaszysko kołujące nad rozkładającymi się zwłokami. I pamięć tego jedynego prawdziwego momentu radości. I nadzieja, że jeszcze kiedyś nadejdzie – choć pod inną zupełnie postacią.

 

***

 

Drzwi otworzyły się czy raczej otworzył je otulony cienkim, brudnym szlafrokiem, pomarszczony, mały szkielet, poruszający się z pomocą chodzika, niemiłosiernie biały, zaciskający szpony na metalowych ramach, pozbawiony prawie zębów, wyłysiały, dygoczący i z trudem połykający każdy oddech.

Adam odruchowo się cofnął, przekonany najpierw, że pomylił mieszkania, co nie byłoby znowu tak bardzo nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę lata, jakie minęły od ostatniej wizyty. Jednak wiedział od razu, w jakiś sposób może nawet to przeczuwał, że ma przed sobą Mistrza. Tego napompowanego witalizmem atletę, tego jogina i czarownika, tego jasnowidzącego uwodziciela, który nareszcie został zesłany między śmiertelników.


– Widzisz – wyszeptał szkielet – widzisz, co się stało?


Musiał pomóc mu dojść do łóżka, wielkiego, brudnego łóżka, na którym walały się resztki jedzenia i stare rosyjskie podręczniki medyczne przemieszane z jakimiś tanimi poradnikami o cudownych metodach leczenia raka. Słuchał długo jego rwanej opowieści – o niespodziewanej diagnozie, którą postawiono mu w szpitalu, gdzie trafił wprost z ulicy, bo nagle stracił przytomność, wcześniej nie czując, że cokolwiek złego dzieje się z jego ciałem; o beznadziejnej prognozie – że ma przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia, a w jego stanie i w jego wieku jakakolwiek chemioterapia tylko przyspieszy najgorsze; o braku ubezpieczenia – i polskiego, i rosyjskiego, bo przecież nigdy nie miał głowy do zajmowania się takimi sprawami; o nowotworze, który miał nadzieję pokonać, stosując zmodyfikowane warianty swojej magii, tak przecież skutecznej w odniesieniu do wielu innych, najbardziej nawet drapieżnych problemów; o czasie, przede wszystkim o czasie, którego na opracowanie odpowiednio przemyślnej strategii w tej walce potrzebował; o ludziach, którzy się od niego odwrócili, a odwrócili się wszyscy, łącznie z rosyjską żoną, która nigdy go nie odwiedziła, przestała odbierać od niego telefony; o pieniądzach, pieniądze są najważniejsze i potrzebne, bo na sprowadzany z Niemiec wyciąg z pestek moreli, który był rzekomo niebywale rakobójczy, wydał wszystkie oszczędności i teraz, dzisiaj, nie ma już nawet za co kupić sobie jedzenia, i nie ma właściwie siły, żeby wstawać z łóżka, więc Adam musi mu pomóc.

 

***

 

Pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz; że mnie tak nie zostawisz; że zbierzesz jakieś pieniądze; że mi kupisz jedzenie; że mnie będziesz odwiedzał i obmyślimy metodę, dzięki której poradzimy sobie z tą chorobą; ja potrzebuje tylko czasu i pieniędzy; wiesz, że jestem człowiekiem o niezwykłych umiejętnościach i o niezwykłej wiedzy; jeśli tylko dostanę jeszcze trochę czasu, na pewno z tym sobie poradzę; a wtedy napiszemy wspólnie książkę; wtedy założymy wielkie centrum leczenia nowotworów; tylko ja mogę znaleźć lekarstwo, ale potrzebuję do tego czasu, więcej czasu; i więcej pieniędzy, żeby jeść, żeby żyć, żeby znaleźć lekarstwo; ja je na pewno znajdę, a wtedy kupimy wielką willę nad morzem i założymy tam szpital; będą do nas przyjeżdżali ludzie z całego świata; mieszkać będziemy oczywiście w innych miejscach, ale blisko, tak, żeby można było w dziesięć minut samochodem dojechać do ośrodka; od tych bogatych będziemy brali solidne pieniądze; no sam powiedz: ile taka wiedza powinna kosztować; nikt dzisiaj nie umie poradzić sobie z rakiem, więc ile to powinno kosztować; może milion, może dwa miliony euro; ja nie wiem, ty mi powiedz, sam to oblicz; ja nie potrafię, ja nie jestem od biznesu; ja chcę ludziom pomagać po prostu, zawsze tak było i zawsze tak będzie; więc ty się zastanów i opracujemy cennik, ale oczywiście tych biednych będziemy leczyć nawet za darmo, to jest oczywiste; ale przede wszystkim teraz potrzebuję czasu, więc pomóż mi, Adam, obiecaj, że mi pomożesz.

 

***

 

Mistrz śpi, jego zapadnięta pierś ciężko i powoli się unosi, spod kołdry wystaje noga – biały, cienki jak młoda gałąź szpon, pokryty siniakami i zadrapaniami, wstrząsany od czasu do czasu bezwiednym skurczem. Adam stoi nad nim i myśli, że to jest właśnie sprawiedliwe i potrzebne. Że oto działa los, działa przeznaczenie – te słowa odmieniane przez Mistrza na wszelkie sposoby w różnych baśniowych wariantach, w które sam chyba pragnął wierzyć, oto te słowa, dawno już przebrzmiałe, nabierają teraz zaskakująco świeżego, nowego znaczenia. Że wreszcie to rozczarowanie, to bezbrzeżne rozczarowanie, w którym Adam żyje od czasu, kiedy się zetknął z Mistrzem, stanie się także jego udziałem.

Że Mistrz musi je poczuć i musi tym zostać zmiażdżony.

Choćby przez chwilę, choćby w tym krótkim zrywie świadomości tuż zanim zgaśnie.

 

***

 

Mistrz wciąż śpi, a on bierze do ręki jego telefon komórkowy, wyjmuje kartę, telefon zaś umieszcza na szafce przy łóżku. Wprawdzie nikt do Mistrza nie dzwoni, ale i on nie będzie mógł do nikogo zadzwonić. Wychodząc, starannie zamyka drzwi. To nie jest przecież żadne morderstwo, to raptem delikatne zaniechanie, ile temu człowiekowi tak czy inaczej jeszcze pozostało – tydzień, dwa tygodnie, miesiąc?

Idzie chodnikiem i zastanawia się czy kiedy Mistrz już zrozumie, że pozostaje mu najwyżej skok z piętnastego piętra, skok z piętnastego piętra albo śmierć z głodu i raka, którego nigdy nie pokona, którego nigdy nie wyleczy; czy kiedy już zrozumie, że magia nie działa – czy wtedy na ułamek sekundy się przebudzi i czy wtedy się zdąży przemienić?

I czy przemieni się tak, jak teraz przemienia się Adam, przed którego oczami bezładna plątanina atomów, zdarzeń, wzlotów i upadków, rozpaczy i rozkoszy, układa się wreszcie w jeden, zwarty, uporządkowany wzór?

(2015)