Ten trzeci

0%

„Chaos króluje”.

Lis w filmie „Antychryst” Larsa von Triera

W książce „We’ve Had a Hundred Years of Psychotherapy And the World’s Getting Worse” („Psychoterapia ma sto lat, a ze światem jest coraz gorzej”) James Hillman prowokacyjnie odpowiada swojemu przyjacielowi Michael’owi Venturze na z pozoru niewinne pytanie. Czy raczej – na anegdotę o pewnej kobiecie, która przeżyła ciężkie uczuciowe rozczarowanie i doszła na tej podstawie do wniosku, że to właśnie cierpienie, nie zaś pełna nieustającej euforii rajska koegzystencja, jest sednem doświadczenia miłości. Zamiast – jak to zwykle psychologowie mają w zwyczaju – wytłumaczyć Venturze, że jego znajoma w nieuprawniony, a także w pewnym sensie infantylny sposób, dokonała przeniesienia (i rozszerzenia) swojej osobistej klęski na całość romantycznych relacji, Hillman ochoczo się z nią zgadza. Tak – twierdzi z przekonaniem – miłość faktycznie nieuchronnie łączy się z cierpieniem. To właśnie w miłości narażeni jesteśmy na najgłębsze zranienia. To właśnie miłość przynosi całkowite zaprzeczenie wszystkiego, czego od niej oczekujemy.
Nigdzie indziej, w żadnym spośród licznych obszarów naszego życia, rozczarowanie nie zdarza się tak często, jak w najbliższych, najbardziej intymnych związkach. Ktokolwiek sądziłby, że miłość zaleczy jego rany, że rozpuści lęk czy rozpacz, tkwi pogrążony w najpospolitszych, najbardziej mylnych, a zarazem także niezwykle trwałych iluzjach i marzeniach – które jednak, prędzej czy później, zmuszą go do bolesnej konfrontacji z ambiwalentną, okrutną i niepokojącą naturą Erosa.

2.

Ujawnia się ona najczęściej niepostrzeżenie, bez zapowiedzi. Niewinna słodycz zakochania, zrozumienie bez słów, doskonałe duchowe i cielesne pokrewieństwo wydają się zatopione w miękkiej, kojącej materii bezczasu. Jednak poza spokojem panującym w tym doskonale symetrycznym naczyniu, w którym kochankowie trwają pozornie oddzieleni od wszelkich naturalnych rytmów świata – stopniowo budzą się w ich życiu także inne jakości.
Kiedy miłosne uniesienie powoli wytraca swój impet, pomiędzy kochanków wkracza wyobraźnia – żyjąca jakby własnym życiem, osobnym, niepodległym wobec pysznych uroszczeń świadomości. W każdej diadzie – mówi Hillman – prędzej czy później pojawia się bowiem ktoś trzeci. Związek między dwojgiem ludzi już w momencie powstania zawiera w sobie potencjalność zdrady, zawiera – początkowo uśpione i nierozwinięte – wyobrażenie intruza, który rozbija ich oceaniczną symbiozę. Ów intruz – który być może nigdy nie pojawi się w rzeczywistości – staje się cichym obiektem podejrzeń i zazdrości. Staje się niemal pełnoprawnym – choć czysto imaginacyjnym – konkurentem, dystraktorem, załamaniem na dotychczas niezmąconej tafli bezgranicznego uczucia i bezgranicznego oddania.

3.

Do czego potrzebujemy zazdrości, niespełnienia, do czego potrzebujemy miłosnych zawodów, zdrad i klęsk? Dlaczego siła, która w niewytłumaczalny sposób gwałtownie nas do siebie przyciąga, potrafi równie niewytłumaczalnie i równie gwałtownie nas rozdzielić – niekiedy w stopniu tak ogromnym, że człowiek, który jeszcze do niedawna był nam najbliższy, dzisiaj wydaje się najbardziej obcy i niedostępny? Dlaczego miłość – o której słyszymy z każdej strony, że jest przestrzenią wolności i zaufania – zdecydowanie aż nazbyt często czyni z nas niewolników? Niewolników zarówno własnych, jak i cudzych projekcji, fantazji czy obsesji. Dlaczego pomiędzy mnie i ciebie wkracza zawsze ktoś trzeci, dlaczego nie potrafimy się bez niego obejść, dlaczego spędza nam sen z powiek i zatruwa nasze myśli podstępną trucizną nieufności?

4.

Starożytni Grecy, którzy Erosowi poświęcili w swojej mitologii wiele miejsca, byli doskonale świadomi jego ambiwalentnej, niejednoznacznej natury. Eros jest jednym z najstarszych bogów, zrodzonym wprost z pierwotnego chaosu – wcielającym go więc zatem, uczestniczącym w nim, w sposób stały i niezmienny do niego odniesionym. Fenomenologia doświadczenia miłości – o której Hillman mówił i pisał bardzo dużo – stara się uchwycić rzeczywisty przebieg intymnych relacji, rzeczywistą dynamikę emocji, które w nich pracują, rzeczywistą gamę jakości, które je przenikają. W odróżnieniu od stereotypowych pragnień i obrazów zapełniających kulturę masową, a co za tym idzie także naszą wyobraźnię – perspektywa, z której przemawia Hillman, przynosi zaskakującą i sprzeczną być może z nawykową intuicją odpowiedź na wymienione wyżej pytania.
Bezpieczeństwo, stabilność, struktura, zaufanie, symbioza, spełnienie i inne jakości, z którymi przywykliśmy wiązać miłość – wszystko to są warowne mury mające skutecznie odgrodzić nas od chaosu szalejącego gdzieś „na zewnątrz” symbiotycznego naczynia, w którym stapiamy się ze swoim ukochanym czy ukochaną. Miłość – wierzymy – ma nas unieśmiertelnić, ma zatrzymać czas, ma zastopować wszechobecną entropię. Tymczasem – oto wielki podstęp Erosa – miłość jest w istocie tą siłą, z pomocą której chaos włącza się w nasze życie, staje się jego pełnoprawną częścią, przypomina o sobie i domaga się uznania, uwzględnienia i uwagi.
Najprawdziwiej kochamy więc wtedy, kiedy ogarnia nas szaleństwo, kiedy nie jesteśmy w stanie sprostać potędze uczucia, kiedy tracimy głowę, robimy rzeczy, których nigdy byśmy nie zrobili, kiedy cierpimy, zdradzamy i jesteśmy zdradzani, kiedy miota nami zazdrość, niepewność i wściekłość. Dlatego właśnie o miłości nie ma pojęcia ten, kto nigdy nie przeżył miłosnego zawodu.
Chaos jednak nie zna litości. Prędzej czy później o sobie przypomni. Inicjacja w chaos – podstawową i nieusuwalną formę istnienia – jest bowiem nieunikniona, podobnie jak nieuniknione jest cierpienie w miłości.