Zaczęło się od tego, że był overbooking i poleciałem do Nowego Jorku we wtorek, a nie w poniedziałek. Nie kłóciłem się specjalnie z przedstawicielami PLL LOT, bo na rozmowę z Allanem Horwitzem, na którą czekałem od lat – to jeden z moich intelektualnych idoli, jego książki The Loss of Sadness, What is normal? albo Creating Mental Illness pochłaniałem z wypiekami na twarzy – byłem umówiony dopiero w środę. Wysłałem więc e-mail do hotelu z informacją, że z powodów losowych przylecę dzień później, i spokojnie wróciłem do domu.
Kiedy jednak nazajutrz, po trzygodzinnej (z powodu gigantycznych, nawet jak na Nowy Jork, korków) podróży z lotniska JFK na Manhattan, do hotelu w końcu dojechałem – w stanie zaawansowanego jet lagu i ogólnego zmęczenia – okazało się, że mój e-mail nie dotarł, a rezerwację anulowano. „Nie mamy pańskiego pokoju i co pan nam zrobi?” – mniej więcej coś takiego powiedział mi wyjątkowo niesympatyczny recepcjonista