Droga ponad światem

0%

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – nie ma drogi w inną stronę.

Konstandinos Kawafis „Miasto”, w przekładzie Zygmunta Kubiaka

1967 rok. Kwitnie amerykańska kontrkultura przeniknięta fascynacją wschodnimi technikami kontemplacyjnymi, duchowymi wszechświatami odsłaniającymi się po zażyciu LSD, opowieściami Carlosa Castanedy o tajemniczym Don Juanie, szamanie z plemienia Yaqui, dysponującym pradawną wiedzą o naturze świata, w którym żyjemy i umieramy (aby dalej żyć).

W powietrzu krążą wywrotowe idee Alberta Hoffmana, Timothy’ego Leary i Herberta Marcuse. Wolna miłość i medytacja, kwasowy trip i szamański trans pozwalają chociaż o centymetr uchylić grubą, ciemną zasłonę, bezwzględnie rozpostartą w drzwiach percepcji przez kostyczną mieszczańską kulturę Zachodu. Wspólnota doświadczenia buduje się nie tylko poprzez zgodne odrzucenie kazamatów hipokryzji i bezwarunkowe uwolnienie seksualności, ale także w oparciu o pewną głębinową intuicję – znaną właściwie wszystkim, zachodnim i wschodnim, szkołom ezoterycznym czy inicjacyjnym. Intuicję, którą – kilkadziesiąt lat później – najdoskonalej artykułuje hasło reklamowe towarzyszące kampanii promocyjnej pierwszej części filmu „Matrix” braci Wachowskich (dziś już powiedzielibyśmy – rodzeństwa Wachowskich, starszy z braci, Larry, przeszedł bowiem niedawno operację zmiany płci i stał się Laną Wachowski). Hasło brzmiące: „Czy kiedykolwiek wydawało ci się, że z tym światem jest coś nie w porządku?”.

Jeśli tak ci się kiedykolwiek wydawało – bogate instrumentarium pozwalające przejrzeć przez warstwę iluzji wprost do istoty rzeczy, jest już do twojej pełnej dyspozycji. Nie pozostaje dłużej w ukryciu – skrzętnie separowane od profanów, pielęgnowane przez indiańskich curanderos i brujos, aleksandryjskich kabalistów, zakamuflowanych gnostyków, albo starych mędrców zamieszkujących niedostępne himalajskie krajobrazy. Możesz go użyć tu i teraz.

Medytacja, lewitacja, kwas, ekstaza i wyzwolenie. Rok 1967.

2.

20 października 1967 roku. Hasła wypisane na wielkich transparentach bez wyjątku domagają się natychmiastowego zakończenia wojny w Wietnamie. Grupa około pięćdziesięciu tysięcy demonstrantów otacza Pentagon, zasiada w medytacyjnej pozycji lotosu i rozpoczyna monotonne inkantacje wschodnich mantr. Na kilka godzin okolica zaczyna przypominać jakąś ogromną buddyjską albo hinduistyczną świątynię.

Demonstrantom chodzi jednak o coś więcej niż wznoszenie wspólnych modłów, albo adorację jakichś egzotycznych wielogłowych bóstw, jakich bez liku zarówno w hinduizmie, jak i buddyzmie, zwłaszcza tybetańskim. Ta połączona siła pięćdziesięciu tysięcy umysłów dokonać ma – zgodnie z deklaracjami liderów demonstracji – czegoś niemożliwego. A mianowicie – w szerszym planie – raz na zawsze ujawnić zdecydowaną dominację umysłu nad materią. Oraz – w planie węższym – spowodować, że budynek Pentagonu uniesie się w powietrze, niczym balon napełniony helem.

3.

Na zdjęciach z tego osobliwego wydarzenia, niektórzy co bardziej przekonani i zapalczywi zwolennicy prymatu ducha nad ciałem, po dziś dzień dopatrują się znamion spełnionej lewitacji. Zwracają uwagę na rzekomo naruszoną konstrukcję nośną rządowego budynku, niedostrzegalne na pierwszy rzut oka krzywizny w okolicach fundamentów, albo wyraźne ich zdaniem oboczności zazwyczaj spoistego i jednorodnego tynku. Nawet ogólne rozczarowanie, z jakim pięćdziesięciotysięczny tłum rozchodził się do domu, nie przekonuje tych apriorycznych głosicieli dobrej metafizycznej nowiny. W ich osobistych światach, materia już dawno została strącona z piedestału, przestała stawiać opór naszym najdzikszym nawet i najbardziej wybujałym pragnieniom, została rozpuszczona i rozproszona w strumieniu kosmicznego, a także, jak lubią mówić (bo daje to ich religii atrakcyjną naukową autoryzację), kwantowego światła – tożsamego z miłością, radością i last but not least bogiem.

4.

Czy w tej mistycznej próbie uniesienia Pentagonu w powietrze, w tym akcie oporu wobec okrucieństw wojny realizowanym za pomocą medytacji i mantr, w tej deklarowanej otwarcie potrzebie uzyskania pełnego władztwa nad światem ciał i przedmiotów – nie kryje się jednak coś równie mrocznego, równie apodyktycznego, równie absolutystycznego, co w agresywnych materialistycznych ideologiach z jednej strony i w agresywnych konkwistadorskich religiach z drugiej? Czy medytacyjna nirwana realizowana w celu pełnej transcendencji od bolączek i trudów rzeczywistości, nie jest aktem zwykłego egoizmu? Czy nie zabija uważności i wrażliwości – o których przecież twierdzi, że są wartościami, które pragnie wzmacniać i pielęgnować? Czy retoryka władzy – bez względu na to czy chodzi o władzę polityczną, osobistą czy metafizyczną – nie niesie ze sobą przesłania w gruncie rzeczy zimnego i zamkniętego na różnorodność, niejednoznaczność i płynność każdego języka, który próbuje okiełznać bogaty żywioł doświadczenia? Czy duchowa droga ponad światem nie jest więc w gruncie rzeczy drapieżnym – a nawet okrutnym – skrótem?

Siadając do medytacji w pokoju pachnącym sandałowymi kadzidełkami warto zadać sobie od czasu do czasu również i takie pytania.