Koronawirus i (nie)konieczność filozofii.

0%

Czy koronawirus istnieje, czy też jest ledwie pretekstem do wprowadzenia globalnego systemu kontroli? I w jaki właściwie sposób należy na niego patrzeć – jako na widoczny pod szkłem odpowiednio czułego mikroskopu drobnoustrój, czy też może raczej polityczną ideę, fantazmat, radykalną ekspresję obaw i lęków współczesnych mieszkańców Zachodu, których interesuje już dzisiaj wyłącznie ślepe przedłużanie swojej biologicznej egzystencji? A może ekspozycja na koronawirusa zadziała niczym doświadczenie inicjacyjne? Inwersja nieprzewidywalnego w sferę z pozoru oswojonej codzienności ujawni nam dziejową konieczność: autentyczny komunizm jako jedyną alternatywę wobec ekstynkcji homo sapiens?

Czekamy chwili, gdy epidemia minie, a to moim zdaniem będzie czas największej depresji i załamania

0%

Ewa Kaleta w rozmowie z Tomaszem Stawiszyńskim.

Na razie tkwimy w znieruchomieniu, w stanie względnej mobilizacji utrzymuje nas także wyobrażenie zwycięstwa nad wirusem, pokonania pandemii. Tego, że „jak to się już skończy, to wreszcie zrobimy to albo tamto”. Obawiam się jednak, że dopiero wtedy konsekwencje tego, co się stało, uderzą w nas z całą mocą…

Politycy są w amoku

0%

Tomasz Stawiszyński w rozmowie z Elizą Michalik.

Politycy są ciągle jeszcze w biegu, w ferworze walki i w przeciwieństwie do nas nie są wyłączeni z normalnego życia – załatwiają różne sprawy, jakby nigdy nic, kombinują i knują. Uważają, że mimo ich najgorszych błędów, wszystko się samo jakoś utrzyma, a na dodatek będzie tak, jak chcą, żeby było. Jarosław Kaczyński całkowicie stracił kontakt z rzeczywistością…

Nasz świat skończył się w ciągu miesiąca

0%

Z Tomaszem Stawiszyńskim rozmawia Łukasz Pawłowski Kultura Liberalna

Nie wierzę w żadną globalną rewolucję na rzecz empatii czy końca kapitalizmu, bo to po prostu nie jest możliwe. Obawiam się więc, że rzeczywistość po epidemii stanie się na dłuższą metę jeszcze bardziej brutalna. Ale na pewno skończył się świat, który znamy. Powrotu do dawnego modelu życia nie będzie”, mówi filozof i publicysta.
Łukasz Pawłowski: Dlaczego tak bardzo lubimy fantazjować o apokalipsie?

Tomasz Stawiszyński: Żyjemy w kulturze ufundowanej na apokaliptycznym micie, czyli na chrześcijaństwie. To religia, która u samych podstaw operuje wizją radykalnego, a zarazem bliskiego końca. Pierwsi chrześcijanie byli wszak przekonani, że drugie przyjście Jezusa wydarzy się za ich życia…

Ważne jest, żeby mieć kogoś, z kim można prawdziwie rozmawiać. Do rozpaczy i smutku mamy pełne prawo

0%

Rozmawia Karina Obara, tekst ukazał się w portalu internetowym Gazety Pomorskiej

Znam takie osoby i sam byłem w takich beznadziejnych sytuacjach, kiedy dopiero porzucenie prób wydobywania się z nich, dało impuls do zmiany – przekonuje Tomasz Stawiszyński. – Kiedy mówimy sobie, okej, niech się dzieje, co chce – często następuje jakaś zaskakująca reorientacja.

– Poznaję coraz więcej osób, które mówią, że chce im się żyć, by wieczorem posłuchać pana audycji w Tok.fm albo przeczytać pana tekst w „Przekroju”, nawet jeśli nie zawsze się z panem zgadzają. Rozmawia pan z wybitnymi ludźmi o trudnych sprawach prostym językiem i objaśnia wielu innym świat. A mówi się, że w mediach nie ma miejsca na poważne tematy, bo liczy się klikalność.
– Niezmiernie miło mi to słyszeć, ale nie zgadzam się na taką odpowiedzialność! A mówiąc poważnie, przekonanie, że ludzie zainteresowani są wyłącznie materiałami zbanalizowanymi w formie i treści, łatwymi i przyjemnymi, zawsze wydawało mi się nieprawdziwe. To jakiś nieszczęsny dogmat od lat obecny na polskim rynku medialnym. Nie jestem pewien, czy wytworzony przez dziennikarzy, czy raczej przez menedżerów w korporacjach, którzy mają mylne wyobrażenie o tym, co jest dla ludzi interesujące. Szczęśliwie nigdy nie byłem niewolnikiem takiego myślenia, choć bywało, że musiałem iść w życiu zawodowym na pewne kompromisy.

– Jakie?
– Do mediów przyszedłem prosto z Instytutu Filozofii UW, gdzie spędziłem dziesięć lat i gdzie nieustannie toczyliśmy długie i skomplikowane dyskusje. Że nie ma nic bardziej fascynującego niż dociekanie, o co w tym wszystkim chodzi – to dla nas było tam całkowicie oczywiste. Moje zderzenie ze światem mediów masowych było więc osobliwym doświadczeniem. Pod koniec studiów doktoranckich zacząłem pracować w „Dzienniku”. Wtedy pierwszy raz usłyszałem, że nic, co złożone i trudne, nie znajdzie u czytelników zainteresowania. Pewien redaktor tłumaczył mi nawet – po odrzuceniu mojej recenzji z książki „Poza winą i karą” Jeana Amery, że taki autor w ogóle nie istnieje. A nawet jak istnieje – to nikogo to nie interesuje. Przyznam, że wtedy osłupiałem – bardziej ze zgrozy chyba niż ze zdziwienia. Jestem jednak z natury człowiekiem dość upartym, więc nawet gdy musiałem pisać teksty mało wyrafinowane, zawsze starałem się w nich przemycać istotne sprawy. Polecałem ważne moim zdaniem książki, dodawałem ile się da filozofii.

– Teraz jest pan żywym dowodem na to, że poważne treści też się „klika”. Pana programy należą do najchętniej słuchanych. Myśli pan w ogóle o tym, że ma pan robić audycje lub pisać w taki sposób, aby mieć „zasięgi”?
– Cieszę się z dobrych wyników moich audycji, ale postrzegam siebie jednak wciąż jako kogoś działającego w pewnej niszy. Skądinąd bardzo mi takie położenie odpowiada. I nie, nigdy nie kalkulowałem, co się może spodobać, albo okazać „klikalne”. Zawsze szedłem po prostu za tym, co mnie samego interesuje. Efekty były czasami zaskakujące także dla mnie. Na przykład moja książka „Potyczki z Freudem. Mity, pułapki i pokusy psychoterapii” znalazła się niedługo po publikacji na liście najlepiej sprzedających się książek w Empiku. Chociaż wydawca obawiał się, że jest to rzecz raczej niszowa, że psychoterapia to nie jest taki znowu chodliwy temat, a poza tym książka za bardzo koncentruje się na ciemnej stronie życia, a to nie jest zbyt komercyjne. Okazało się, że wręcz przeciwnie. Niewątpliwym przełomem było dla mnie jednak wejście w radio. Ewa Wanat wpadła na szalony pomysł, żeby mi oddać cztery godziny na „Niedzielę filozofów” w radiu RDC. Powiedziała, żebym po prostu robił tam to, co chcę – i zapraszał, kogo chcę. I chyba dobrze wykorzystałem zaufanie, jakim mnie obdarzyła. Wie pani, dla mnie cała ta działalność, nazwijmy to, publicystyczno-pisarsko radiowa jest po prostu sposobem komunikowania się z innymi. Jakąś formą przełamywania samotności. I tak jak w zwykłej rozmowie próbuję coś komuś przekazać, opowiedzieć, podzielić się czymś ważnym, tak samo staram się pisać czy mówić publicznie. Dbam jedynie o to, aby ten przekaz był czytelny i precyzyjny, i nie był rozmową z samym sobą, ale z osobami, które mnie słuchają i czytają. Traktuję ich jednak podmiotowo, nie uważam, że powinienem nadmiernie upraszczać swój przekaz, byłby to wyraz braku szacunku. Wzorcem jest dla mnie pod tym względem prof. Bohdan Chwedeńczuk, mój przyjaciel, ale i trochę mistrz, choć on nie lubi tego określenia. Chwedeńczuk o rzeczach bardzo skomplikowanych potrafi mówić językiem niezwykle klarownym. Co oczywiście nie zawsze znaczy prostym – w tym sensie, o którym mówią medialni włodarze.

– Czy to oznacza, że pana droga rozpoczęła się od fascynacji autorytetami?
– Nie nazwałbym tego w ten sposób. Na początku postrzegałem prof. Chwedeńczuka jako strasznie dogmatycznego ateistę. Taką mu przyklejono „gębę” w latach 90., także w Instytucie. Kłóciłem się z nim więc zażarcie, bo sam nie potrafiłem jeszcze jednoznacznie zdefiniować mojego stosunku do religii. Szybko się jednak okazało, że jest to jedna z najbardziej otwartych głów w całym Instytucie Filozofii UW. Niezwykle ciepły człowiek, stawiający w centrum argumentację, a nie perswazję, charyzmatyczny, bardzo oddany studentom, nigdy niczego nienarzucający. Mimo że wielokrotnie się z nim nie zgadzałem, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. W dużym stopniu jemu zawdzięczam jakąś odwagę – jeśli to nie zbyt wielkie słowo – żeby mówić, co się myśli i myśleć zanim się coś powie, nie płynąć z prądem i zawsze dbać o uzasadnienie swoich tez. W kilku sprawach się z prof. Chwedeńczukiem nie zgadzamy, ale i tak się przyjaźnimy.

– To niestandardowe, zwykle ludzie się wycofują, gdy się z kimś nie zgadzają, walczą emocjonalną bronią.
– Niestety, zwłaszcza w dzisiejszej Polsce panuje swoista dyskusjofobia. Dlatego ważne jest, żeby mieć kogoś, z kim można prawdziwie rozmawiać. Mówiąc nieskromnie, to właśnie staram się robić w radiu. Rozmawiać argumentując, a nie perswadując. W jakimś sensie ważne było też dla mnie spotkanie z Jamesem Hillmanem – i lekturowe, i osobiste, choć tylko za pośrednictwem telefonu i faksu. Zaczęło się podobnie jak z Chwedeńczukiem, od sprzeciwu. Pod koniec lat 90., kiedy jeszcze byłem zapalonym jungistą, poszukując u Junga lekarstwa na własne kryzysy, trafiłem na książkę Jamesa Hillmana „Samobójstwo a przemiana psychiczna”. Wielokrotnie ją zaczynałem i za każdym razem rzucałem w kąt, przekonany, że to jakiś odlotowy radykalizm. Aż pewnego dnia doczytałem do końca. I kompletnie zmieniła mi się perspektywa na wszystko. Hillman pomógł mi zobaczyć, że – mówiąc w skrócie – czasami to pragnienie, żeby za wszelką cenę wydobyć się z kryzysu, jeszcze mocniej nas w kryzys wpycha. Wstrząsnęła mną ta lektura. Do dziś uważam, że to jeden z niewielu tekstów, który stara się wyjść z normatywnego myślenia o psychologii, o doświadczeniu wewnętrznym. Hillman nie dzieli doświadczeń na pożądane i niepożądane, dobre czy złe. Mówi o tym, że każdy stan odsłania coś na temat świata, w którym żyjemy. A świat ma także strony ciemne i przerażające.

– I że skoro cierpimy, nie chcemy żyć, dostajemy sygnał, że życie takie, jakie było dotąd, musi się zmienić.
– To nie jest łatwe do przyswojenia, kiedy jesteśmy dotknięci cierpieniem, albo kiedy w kryzysie samobójczym pogrążony jest ktoś nam bliski. Dla Hillmana impuls samobójczy jest wyrazem potrzeby radykalnej zmiany, poczucia, że życie w tej postaci nie może dalej trwać. Bywa niestety, że tę psychologiczną potrzebę mylimy z pragnieniem literalnej śmierci ciała. Ale też – to Hillman mówi wprost, pamiętajmy – czasami samobójstwo jest po prostu jedną z opcji. Ludzie to robią i będą robić. I koniec. Oczywiście – łatwo powiedzieć. Mimo tego, że ten sposób myślenia jest mi bardzo bliski, nie mam zarazem wątpliwości, że kiedy jakaś bliska mi osoba byłaby w kryzysie samobójczym, zrobiłbym wszystko, aby ją powstrzymać. Korzystałbym przy tym ze wszystkich dostępnych środków. To zrozumiałe, jednocześnie prawie każdy miał w rodzinie albo wśród znajomych takie osoby, które odebrały sobie życie. Hillman jest moim zdaniem jedynym, który mówi: zacznijmy refleksję nie od tego, że zakwalifikujemy tę śmierć jako patologię, tylko potraktujmy ją jako coś, co miało jakiś wewnętrzny sens. Co poniekąd musiało się zdarzyć. Taka jest rzeczywistość. Pytanie, co z tym zrobimy? Czy będziemy to wypierać, czy raczej starać się zrozumieć, zobaczyć to jako naturalną część ludzkiego doświadczenia.

– W społeczeństwie opartym na dążeniu do szczęścia za wszelką cenę, gdzie nie akceptuje się smutku, takie myślenie w głąb wydaje się przygnębiające.
– No właśnie, stany przygnębienia, melancholii, rozpaczy są naturalną częścią ludzkiego doświadczenia. Stanowią taki sam element krajobrazu wewnętrznego co szczęście, radość czy miłość. Czasami pozwolenie sobie na trudne doświadczenie, uznanie naszego prawa do tego, żeby doświadczać trudnych emocji, sprawia, że sytuacja wewnętrzna staje się o wiele mniej dotkliwa. Gorzej robi się wtedy, kiedy chcemy te emocje z siebie usuwać.

– Ale przecież tego właśnie wymaga od nas kultura, w której żyjemy. Gdy jesteśmy smutni, słyszymy, że coś jest z nami nie tak. Kiedy doświadczamy straty, mamy jak najszybciej się otrzepać i iść dalej.
– I dlatego mamy problem z wyrażaniem trudnych emocji w sferze wspólnotowo-symbolicznej.
Współczesna kultura zachodnia na dobrą sprawę uniemożliwia pełne przeżycie żałoby, rozpaczy, smutku. Amerykańscy socjolodzy Allan Horwitz i Jerome Wakefield prześledzili to na konkretnych danych. Smutek jest w dzisiejszym świecie nadmiarowo patologizowany, podlega coraz dalej idącej medykalizacji. W systemie, w jakim żyjemy, podstawową kategorią definiującą miejsce człowieka w społeczeństwie stała się produktywność i sprawność. Musimy jak najszybciej wrócić do pracy po trudnym doświadczeniu, bo jeśli nie, stajemy się nieprzydatni. Każdy, kto choć raz doświadczył braku pieniędzy, wie, że w tym systemie wszystko się na nich opiera. Gdy wypada się z koła zarabiania, przestaje się istnieć. A w tym kole miejsce jest tylko dla tych, którzy zawsze są w formie. Niestety psychiatria i niektóre formy psychoterapii często stają się po prostu środkami reedukacji nazbyt smutnych, żeby pracować, jednostek.

– Wiele audycji poświęcił pan opisywaniu świata, którego nie chcemy widzieć. Dlaczego tak groźne jest pragnienie jak najszybszego uwolnienia się od trudnych emocji?
– Najgroźniejszy wydaje mi się zakaz rozmowy o pewnych emocjach czy przekonaniach. Wypowiedzenie ich wprost bez obudowywania, dodawania zastrzeżeń, że tak być nie powinno, że to źle i trzeba z tym koniecznie coś zrobić – lekiem, terapią, medytacją albo pozytywnym myśleniem – bywa niemożliwe. Widać to także w życiu politycznym, w tendencji do mówienia jednym głosem, do tworzenia zwartych, zamkniętych narracji, poza które nie wolno wykroczyć, bo od razu ląduje się na zewnątrz z etykietą wroga, kolaboranta, symetrysty. Obowiązuje ortodoksja – o czym rozmawiać można, a o czym nie należy. Tymczasem już samo wypowiedzenie pewnych rzeczy, nazwanie ich bez normatywnego kontekstu, jest bardzo istotne. To niebywale trudne do asymilacji da wielu osób, które są przywiązane do myślenia normatywnego i nie potrafią sobie wyobrazić innego myślenia, jak tylko zero-jedynkowe.

– A wie pan, że kilka osób dzięki regularnemu słuchaniu pana audycji przestało mieć stany depresyjne? Czytają lektury, które pan poleca, zmieniają stosunek do otoczenia.
– Powtarzam, miło mi to słyszeć, ale nie biorę na siebie takiej odpowiedzialności. Odkąd publicznie wypowiadam się na te tematy, zawsze podkreślam, że osoby w kryzysie, depresji, rozpaczy, poczuciu rozbicia koniecznie powinny poszukać pomocy u psychiatry czy sensownego psychoterapeuty. Faktycznie jednak, myślę, że już samo zetknięcie z komunikatem, który od dawna głoszę – że do rozpaczy, smutku, melancholii, poczucia bezsensu, mamy pełne prawo – bywa dla niektórych osób wyzwalające. Od czasu publikacji „Potyczek z Freudem” wciąż dostaję dużo listów od czytelników i czytelniczek, którzy czegoś takiego właśnie pod wpływem tej książki doświadczyli.

– Dlaczego?
– Bo to się jakoś zgadza z ich głębokim doświadczeniem. Rzeczywistość ma po prostu takie oblicze. Rozpacz bardzo często nie jest winą zaburzeń w neuroprzekaźnikach, nie dość pozytywnego myślenia czy relacji z rodzicami. Jest adekwatną odpowiedzią na sytuację człowieka w świecie.

– Niektórzy zarzucają panu, że odciąga pan i zniechęca ludzi do psychoterapii, a mogą rzeczywiście jej potrzebować. No i wykpił pan pomysł Starbucks’a, który zamiast podwyżek dla pracowników zaproponował im sesje mindfulness, po czym spadły na pana gromy.
– To nieprawda. Z moją żoną Cvetą Dimitrovą, która jest psychoterapeutką, prowadzimy filozoficzno-psychoterapeutyczny podcast „Nasze wewnętrzne konflikty”, gdzie powiedziałem o terapii także dużo pozytywnych rzeczy. Środowisko terapeutyczne w Polsce – z wyjątkami oczywiście – jest nienawykłe do krytyki. Wielu psychoterapeutów wchodzi – świadomie lub nieświadomie – w rolę kapłanów, z którymi się nie dyskutuje. Dlatego czasami na krytykę reagują, jak na psychoterapeutów, nader emocjonalnie. W ogóle w Polsce nie ma za bardzo kultury dyskusji, o czym już mówiliśmy. Jeśli ktoś ma inne zdanie – traktuje się to jako obrazę, a nie szansę na wzbogacenie swojego punktu widzenia. Chyba podobnie rzecz się ma z nauczycielkami i nauczycielami mindfulness. Zaskoczyła mnie, mówiąc szczerze, tak agresywna reakcja na mój tekst. Dało się tutaj odczuć pewien rodzaj myślenia charakterystycznego dla organizacji religijnych – ten tylko może mówić o naszej wierze, kto się z nami modli. To kompletne nieporozumienie. Skądinąd osoby, które posługują się taką argumentacją, sami nader często wypowiadają się na tematy, które nie są przedmiotem ich bezpośredniego doświadczenia. A poza tym – cóż to jest owo mityczne „czyste doświadczenie”? W całej mojej pracy podkreślam, że rozróżnienie na teorię i praktykę jest sztuczne i arbitralne, wszystko, co się łączy z naszym doświadczeniem posiada wymiar kulturowy. A rozmaite wschodnie wierzenia stały się w XX w. częścią kultury terapeutycznej, wzmacniają kulturę konsumpcji i wydajności, stając się czymś na kształt psychologicznego fitnessu. Zostały wprzęgnięte w późny indywidualizm, który widzi wszystko, co się dzieje z człowiekiem w kategoriach czysto osobistych, dlatego używa się przy tej okazji często określenia „prywatyzacja stresu”. Nawiasem mówiąc, po publikacji tego tekstu odezwało się do mnie także wielu praktykujących buddystów i nauczycieli medytacji, którzy pisali, że absolutnie się ze mną zgadzają.

– To jak jest z tym przekonaniem, że to my sami ponosimy za wszystko odpowiedzialność i wystarczy tylko zmienić stosunek do otaczającego świata, aby żyło nam się lepiej?
– To jest tak naprawdę okrutny punkt widzenia, abstrahując od tego, że fałszywy. Owszem, w jakimś zakresie odpowiedzialność znajduje się po stronie jednostki, nie chodzi o to, żeby pogrążyć się w bezwładzie. Jesteśmy jednak też uwarunkowani przez czas i miejsce naszych narodzin, system ekonomiczny, niesprawiedliwość społeczną, nierówności, władzę polityczną. Natomiast w anonsach kursów mindfulness, medytacji, coachingu i wielu gabinetów terapeutycznych czytamy, że źródła naszych problemów tkwią wyłącznie w naszych głowach i naszych biografiach. O kontekście kulturowo-społecznym nie pada tam często nawet słowo. Poza wszystkim, razi mnie komercyjny aspekt takiego stawiania sprawy.

– Może to zostać odczytane tak, jakby odbierał pan ludziom nadzieję. Zwłaszcza tym, którzy nie radzą sobie z rzeczywistością. Co w zamian?
– Nie potępiam ćwiczeń mindfulness, ani tym bardziej medytacji czy psychoterapii, ale zachęcam do krytycznego myślenia, do widzenia człowieka w szerokim kontekście i z pewną dozą polityczno-społecznego realizmu. W Stanach Zjednoczonych środki na ADHD i depresję są sprzedawane na masową skalę i używane zarówno przez psychiatrów, jak i rodziców nie po to, żeby leczyć dzieci, ale żeby zwiększyć ich możliwości awansu w hierarchii społecznej, żeby lepiej radziły sobie w wyścigu szczurów. Ktoś może powiedzieć, że sam prozac, podobnie jak mindfulness, jest zupełnie neutralną substancją, która robi wiele dobrego, ale wykorzystuje się go w niechlubnym celu. Ja próbuję wyjaśniać, że te zjawiska wprzęgają się w spójną sieć, w narrację, w myśl której nierówności społeczne, uwarunkowania systemowe, klasowo-rodzinne nie mają znaczenia, bo wystarczy popracować nad sobą, aby odnieść sukces.

– Na jakiś czas tacy ludzie stają się wydajniejsi.
– Tylko później płacą za to straszną cenę.

– Czy ten kryzys zawsze coś odsłania?
– Bywa, że tak, ale nie zawsze. Nie każdy kryzys może zmienić nasze życie albo nas wzmocnić, odsłonić nam coś ważnego, spowodować, że będziemy pewne rzeczy głębiej widzieć i przeżywać. Czasem tak bywa, to prawda. Ale z niektórych kryzysów po prostu się nie wychodzi. Są sytuacje bez wyjścia, są doświadczenia, które nieodwołalnie nas dewastują. Powodują, że się załamujemy i nie jesteśmy w stanie sobie z tym poradzić. Są więc kryzysy, które nie odsłaniają nic więcej poza bezsensem i okrucieństwem świata. I to jest kolejna rzecz, o której dziś nie można mówić, bo natychmiast przybiega ktoś, kto zaczyna tłumaczyć, że zawsze jest jakaś nadzieja. Cóż, wszyscy znamy mnóstwo takich sytuacji, w których żadnej nadziei nie było – i które skończyły się najgorzej jak to tylko możliwe.

– W ten sposób wielu może poczuć, że odebrał im pan nadzieję, bo dopóki żyjemy, możemy odmienić swój los.
– Widziałem wiele sytuacji beznadziejnych, gdzie ktoś bardzo wierzył, że to się zmieni, i w dużym stopniu właśnie przez tę wiarę, przez poczucie, że wszyscy wokół uważają, że z każdej trudnej sytuacji się wychodzi – doświadczał tej beznadziejności w sposób jeszcze bardziej dotkliwy. Nikt nie chce konfrontować się z totalną bezradnością, stąd popularność narracji o tym, że zawsze jakoś to będzie. Ale przecież wszyscy wiemy, że wcale nie zawsze.

– Gdybyśmy, jako ludzkość, przestali mieć nadzieję na poprawę, czyż nie byłoby to groźne? Po co terapeuci, po co dążenie do odmiany swojego losu?
– Ale to też nie jest tak, że nigdy nie ma nadziei. Z mnóstwa sytuacji znajduje się satysfakcjonujące wyjście, także z takich, które na możliwość wyjścia początkowo się nie zapowiadają. Weźmy żałobę. Nie jest to przecież stan patologiczny wymagający korekcji, ale element ludzkiej kondycji. Istnieją jednak psychoterapeuci specjalizujący się w pracy z ludźmi w żałobie. Ich narracja zakłada, że każda żałoba musi się kiedyś skończyć, i z każdej straty da się jakoś wyjść, otrzepać i rozpocząć życie od nowa. Ale przecież w życiu tak nie jest. Zdarza się przecież, że przez stratę bliskiej osoby ktoś zostaje nieodwracalnie psychicznie zniszczony. Ludzie mogą być przecież ze sobą tak blisko, że życie bez siebie jest niemożliwe. Ktoś taki nie dźwiga się z tego, nie zaczyna żyć po jakimś czasie, nie wraca do radości, efektywności, pozostaje do końca życia w doświadczeniu rozpaczy. A czasami umiera niedługo po bliskiej osobie. Oczywiście, możemy tu uruchamiać różne teorie mówiąc o fiksacji, patologicznej kateksji, oceniać i ratować, ale nie zmieni to faktu, że tak się po prostu zdarza. Ludzie w taki sposób również doświadczają strat. Nie jestem zwolennikiem, żeby pogrążać się w żałobie do końca życia i uważam, że kiedy jest możliwość pomocy i jakiejś pracy nad sobą, to trzeba z tego skorzystać. Namawiam jedynie do tego, by uwzględniać rzeczywistość, w której występują sytuacje niewpisujące się w powszechnie pożądany model terapeutyzowania wszystkiego, co ciemne i trudne. Cierpienie, ból, poczucie bezsensu wobec urządzenia świata nie zawsze wymagają leczenia. A każdorazowo podlegają leczeniu z sukcesem wyłącznie w książkach psychologicznych.

– James Hillman, na którego tak często pan się powołuje, mówił o tym, że może być jeszcze inaczej – dopiero gdy nie ma już żadnej nadziei, coś zaczyna się zmieniać.
– To wydaje mi się bardzo istotne. Nadzieja może być czymś, co nas odciąga od tego, w czym znajdujemy się w danej chwili, co przeżywamy. Tworzy więc jakiś rodzaj wzorca w przeszłości lub przyszłości, do którego porównujemy sytuację, w jakiej jesteśmy. To właśnie może powodować, że ta sytuacja staje się dla nas jeszcze gorsza, niż gdybyśmy nie żywili złudnych nadziei. Znam takie osoby i sam byłem w takich beznadziejnych sytuacjach, kiedy dopiero porzucenie prób wydobywania się z nich, dało impuls do zmiany. Kiedy mówimy sobie, okej, niech się dzieje, co chce – często następuje jakaś zaskakująca reorientacja.

– Peter Sloterdijk w książce „Musisz życie swe odmienić” pisze o doniosłej wadze ćwiczeń, jakie powinien uprawiać każdy z nas, aby utrzymać się w przyzwoitej kondycji psychicznej. I wciąż na nowo stwarzać siebie. Pan – zdaje się – taką postawę propaguje. Jakich ćwiczeń pan nie zaniedbuje?
– Kontakt z bliskimi ludźmi, psem i lektury. O to dbam najmocniej. Z ćwiczeń fizycznych uprawiam bieganie – acz absolutnie rekreacyjnie i bez najmniejszych znamion wyczynowości. Dzięki temu po prostu czuję się lepiej. Nieustannie też uważam na to, czy nie popadam w dogmatyzmy, jakieś mentalne koleiny, drogi na skróty, uproszczenia emocjonalne i myślowe.

– Wiele audycji poświęcił pan próbom zrozumienia, co się dzieje we współczesnej Polsce, dlaczego jesteśmy tak podzieleni. Czy jest coś, co każdy z nas mógłby zrobić, aby skończyć z wojną domową?
– Najbardziej dotkliwym problemem wydaje mi się w Polsce jakiś rodzaj plemiennego totemizmu, przejawiający się po pierwsze w przekonaniu, że wszyscy w danym plemieniu muszą mówić jednym głosem, a jak ktoś się wyłamie, to jest zdrajcą i zaprzańcem. I po drugie – w całkowitym ignorowaniu agresji i pogardy wśród swoich idoli oraz współtowarzyszy oraz fanatycznym tropieniem najdrobniejszych tego przejawów w obozie wrogów. Ten absurdalny duopol – przekonanie, że po jednej stronie są ludzie straszni, prymitywni i źli, a po drugiej my, nieskalani i wspaniali – jest niestety charakterystyczny dla obu zwaśnionych obozów. Cóż – to jest właśnie prawdziwy symetryzm, po jednej stronie dobro, a po drugiej zło.

– Czy to znaczy, że wewnętrzne konflikty nigdy się nie skończą?
– Nigdy. Przekonanie, że jednomyślność i zgoda to wartości najwyższe jest niebezpieczne i prowadzi do takiej czy innej formy przemocy. Umiejętność tolerowania i cieszenia się różnorodnością, a zarazem zdolność do niedogmatycznej rozmowy, kierowania się argumentacją, racjonalnością, a nie wyłącznie emocjami – to jest chyba sposób na mniej przemocową wspólnotę. Bardzo bym chciał się kiedyś w takiej znaleźć. Na razie jest to możliwe wyłącznie wśród przyjaciół i bliskich.

 

Drugie Śniadanie Mistrzów

0%
Opozycja ma problem z uznaniem tego, że Prawo i Sprawiedliwość wygrało poprzednie wybory z jakiegoś powodu, a nie tylko dlatego, że część polskiego elektoratu oszalała – mówił w „Drugim Śniadaniu Mistrzów” Tomasz Stawiszyński, komentując wzbudzającą kontrowersje akcję „Nie świruj, idź na wybory”. Gośćmi Marcina Mellera byli także Karolina Wigura, Jan Wróbel oraz ks. Kazimierz Sowa.

 

PrzebywaliwHali

0%

Tomasz Stawiszyński: „Politycy maja taką wizję historii, że to jest rodzaj opowieści o naszej przeszłości, (…) rodzaj tożsamościowej walki o to kim my tak naprawdę jesteśmy, fakty są drugorzędne. (…) Chodzi o to, żeby napisać to w taki sposób, żeby maksymalnie zyskać na tym”. W studiu Dzień Dobry TVN rozmawialiśmy o łatwości w przypisywaniu sobie rozmaitych zasług przez polityków i naginaniu rzeczywistości tak, by zgadzała się z ich wyobrażeniem.

 

Depresyjna pogoń za szczęściem

0%

Niedawno przeprowadziłam wywiad z filozofem Tomaszem Stawiszyńskim o szczęściu. O jego ulotności, blaskach i cieniach. Został umieszczony w pierwszym wydaniu magazynu „Holistic”, do którego przeczytania zachęcam. A ponieważ wywiad nie jest już dostępny w sieci, zamieszczam go też tutaj. Enjoy!

Anna Gromnicka: Czym jest szczęście?

Tomasz Stawiszyński: – Bliskie jest mi powiedzenie starożytnych Greków, którzy przestrzegali przed nazywaniem człowieka szczęśliwym póki żyje. Po prostu – istota ludzka, z wszelkimi swoimi przypadłościami i niedogodnościami wynikającymi z faktu narodzin, jak mawiał Emil Cioran, najzwyczajniej w świecie nie nadaje się do szczęścia. Jest ono dla niej nieosiągalne.  

Dlaczego? 

– Często wyobrażamy sobie szczęście jako trwały stan, który można osiągnąć jeśli spełni się określone warunki czy parametry, albo przejdzie określoną ścieżkę. Tymczasem wiele wskazuje na to, że nic podobnego nie zachodzi. Istotne jest jednak coś innego, a mianowicie okoliczność, że te nasze rozmaite wyobrażenia własnego i cudzego szczęścia czy sukcesu – a także, a może przede wszystkim, środków potrzebnych do ich osiągnięcia – są w gruncie rzeczy produkowane przez kulturę. A dokładniej – przez rynek. I to jest realny problem. 

Czyli? 

– Mówi się o naturze kapitalizmu, że jest to system, który najpierw wytwarza różne potrzeby i deficyty, a następnie dostarcza płatnych środków na ich zaspokojenie. Żyjemy dziś w świecie, w którym wytworzono w nas już niemal wszystkie możliwe potrzeby, a przecież nieustająco trzeba generować kolejne. To proste. Im bardziej czujemy się nieszczęśliwi, tym chętniej sięgamy po kolejne poradniki albo warsztaty – albo sesje z coachem – które obiecują, że nas do szczęścia doprowadzą. Ale pamiętajmy, że warunkiem funkcjonowania całego tego przemysłu jest to, żeby nie dostarczył nam przypadkiem tego, co obiecuje.

Jak to? 

– No przecież gdyby jakiś poradnik faktycznie odmienił nasze życie, nie sięgnęlibyśmy już po następny, nie wzięlibyśmy udziału w kolejnych warsztatach. Bo i po co? A to by z kolei groziło krachem całego systemu.

A czy nie jest po prostu tak, że szczęśliwymi bywamy, a nie jesteśmy nimi stale? 

– Owszem, zdarzają się w ludzkim życiu takie chwile, kiedy wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu. To są chwile bardzo rzadkie, a do tego nasz umysł ma skłonność do popadania w iluzję trwałości tam, gdzie mamy do czynienia z odczuciami z konieczności ulotnymi. Przemysł szczęścia natomiast chętnie z tych naszych dyspozycji korzysta, podsuwając nam nieustannie miraże jakiegoś spełnienia i zadowolenia, które rzekomo możemy na trwałe osiągnąć, i którego osiągnięcie powinniśmy sobie stawiać za cel. Tymczasem te chwile, o których mówimy, są osiągalne wyłącznie jako efekty uboczne. Im bardziej będziemy do nich dążyć, tym bardziej nam będą umykać. 

To takie myślenie bardzo według Dostojewskiego, który też uważał, że szczęście nie polega na samym szczęściu lecz na jego osiąganiu. 

– Tradycja tak zwanej filozofii mądrościowej, która interesuje się różnymi sposobami na życie pomyślne – świadomie nie mówię: szczęśliwe – doradzała zawsze, żeby wyznaczać sobie raczej skromne cele i w ogóle myśleć realistycznie. To znaczy, zdawać sobie sprawę, że przemijamy, starzejemy się, że nie ma nic na zawsze, i że każde życie kończy się śmiercią. Umrą nasi bliscy, my umrzemy, przyjdą po nas wszystkich, którzy dzisiaj jesteśmy żywi i przekonani, że świat należy do nas, jacyś inni ludzie, po nich jeszcze inni, za sto lat nikt o przeważającej większości nas nie będzie w ogóle pamiętał, podobnie jak my nie pamiętamy dziś o przeważającej liczbie ludzi, którzy żyli sto, albo dwieście lat temu. Więc owszem, życie bywa fajne – ale w gruncie rzeczy nie ma powodu, żeby się z niego jakoś szczególnie cieszyć. 

Co byś powiedział tym, którym – jak ujął to pisarz – szczęście mignęło tylko na chwilę, by znów pogrążyć ich życie w jeszcze większym smutku i trwodze? 

– Nie chciałbym wchodzić w rolę kogoś, kto formułuje jakieś cudowne recepty, bo ich nie ma. Powiedziałbym tylko, że w ogromnym stopniu nasze wewnętrzne doświadczenia, choć myślimy o nich jako o bardzo indywidualnych, osobistych, wręcz intymnych, są formowane przez cały system kulturowych znaczeń i symboli, norm i nakazów. Nasze wyobrażenie o tym, czym jest szczęście, determinuje nasz sposób przeżywania nieszczęścia. Im bardziej wymagającą mamy wizję tego, jak nasze życie powinno wyglądać, tym dotkliwiej przeżywamy odstępstwa od tego wyśrubowanego ideału. 

I tym częściej zapadamy na depresję.

– Pisze o tym ciekawie współczesny amerykański psycholog ewolucyjny Jonathan Rottenberg. Twierdzi on, że za współczesną epidemią depresji częściowo stoi nierealistyczna wizja szczęścia. W reklamach, na portalach społecznościowych, na Instagramie, oglądamy niemal wyłącznie ludzi młodych, pięknych, wysportowanych, bogatych i uśmiechniętych. Jeśli ci ludzie się starzeją to stają się staruszkami radosnymi, którzy nie przeżywają żadnych dojmujących aspektów starości. A nawet jeśli je przeżywają, to szybko ktoś dostarcza im pigułkę, po zażyciu której wszystko mija jak ręką odjął. Rottenberg mówi, że zasadniczy fałsz współczesnej kultury streszcza się w haśle, że wszystko jest możliwe. Możesz być każdym, możesz mieć wszystko, nie ma przed tobą żadnych ograniczeń. Słyszymy to nieustannie, także od rozmaitych idoli, tak zwanych ludzi sukcesu. Bolesne zderzenie z tą utopią – które prędzej czy później zawsze następuje – owocuje właśnie depresją. 

Wygląda na to, że komercja szkodzi szczęściu. 

– Dość szybko zaczynamy się orientować, że to są jedynie miraże. Ale kiedy nie udaje nam się osiągnąć tych wszystkich symboli sukcesu i szczęścia, słyszymy zewsząd, że to wyłącznie nasza wina. Że nie dość mocno chcieliśmy, że się nie wystarczająco staraliśmy, że jesteśmy zaburzeni albo leniwi. Wszystko, co złe, jest w nas. Nie ma mowy o niesprawiedliwym systemie ekonomicznym, o zablokowanych ścieżkach awansu społecznego, o reprodukcji biedy i bogactwa w zachodnich społeczeństwach. Słowem – nikt nie interesuje się urządzeniem świata, bo całe brzemię odpowiedzialności ulokowane jest w jednostce. Rzecz jasna, dla beneficjentów późnego kapitalizmu jest to narracja wręcz idealna. Zapewnia im trwałość systemu, z którego czerpią korzyści. 

Ludzie szczęśliwi to tacy, którzy nie są świadomi do końca lepszych i większych możliwości, żyją tu i teraz, nie zastanawiając się zbytnio nad swoim szczęściem? 

– Ciekawy jest ten współczesny kult teraźniejszości, nastawienie na tu i teraz, podkreślanie, że nic innego się nie liczy. Jakąś formą tego kultu jest wielka popularność praktyki mindfulness, która ma swoje określone zastosowania terapeutyczne, ale obecnie stała się jakąś wszechogarniającą modą. Powiedziałbym, że jest to postawa trochę w duchu tego, o czym mówimy. Ktoś, kto żyje tylko w tu i teraz – abstrahując od tego, że to po prostu niemożliwe – nie planuje, nie liczy się z ograniczeniami, nie czuje żadnego zakorzenienia, tylko wiedziony aktualnymi impulsami podejmuje decyzje bez względu na konsekwencje. Ktoś taki to oczywiście idealny klient. Przynajmniej do jakiegoś momentu. 

Co się dzieje z takim człowiekiem? 

– Z pewnością ulega niebezpiecznej iluzji, bo wszyscy mamy jakąś historię, jakieś własne uwikłania, uwarunkowania, ograniczenia. Nie istnieje tożsamość bez pamięci, a pamięć to właśnie przeszłość, czyż nie? 

Co się dzieje, gdy dążąc do szczęścia wpadamy właśnie w jego pozory, w hedonistyczny styl życia bądź rozpasanie?

– Francuski antropolog Rene Girard zasłynął tezą, że w toku dorastania i edukacji uczymy się naśladować nie tylko cudze zachowania, ale także cudze pragnienia. Innymi słowy – pragniemy tego i tylko tego, czego pragną inni. Wyrastając w kulturze operującej bardzo restrykcyjnymi wzorcami sukcesu, skoncentrowanej na przyjemności i sprawności, dość szybko zaczynamy wpadać w spiralę przypominającą uzależnienie. Każde kolejne doznanie wydaje się niewystarczające, a na horyzoncie od razu majaczy obietnica czegoś jeszcze mocniejszego, jeszcze bardziej intensywnego. Problem polega na tym, że w pewnym momencie nic już nam nie wystarcza, a to, co mamy, wydaje się zawsze niezadowalające. Kolejne przedmioty, stany albo ludzie szybko nam się nudzą. Ekscytujemy się zawsze tym, czego nie posiadamy, kiedy zaś już udaje się nam to zdobyć – natychmiast tracimy tym zainteresowanie. Miraż wielkiego szczęścia i spełnienia jest zawsze gdzieś z przodu ponieważ tak naprawdę nie sposób czegoś podobnego osiągnąć, jak już wcześniej mówiliśmy. 

Pieniądze szczęścia nie dają? 

– Wiesz, coś takiego łatwo mówić tym, którzy pieniądze mają. Bieda jest czymś skrajnie upokarzającym i upadlającym. Ktokolwiek ją romantyzuje, nigdy jej zapewne nie zaznał. Pewien zasadniczy poziom ekonomicznego i socjalnego bezpieczeństwa, który bez pieniędzy jest po prostu nieosiągalny, to warunek wprawdzie nie wystarczający, ale konieczny do tego, żeby czuć się w tym świecie jako tako stabilnie. Natomiast oczywiście pieniądze nie są gwarancją szczęścia, bo nic nie jest gwarancją szczęścia. 

Paradoks naszych czasów? 

– Tak. Te głośne przypadki samobójstw, Anthony’ego Bourdaina, Kate Spade czy wcześniej Chrisa Cornella z Soundgarden, wymownie to pokazują. Ci ludzie mieli wszystko, co w dzisiejszej kulturze najbardziej pożądane. Sukces, pieniądze, sławę.  A zarazem gdzieś pod tą wierzchnią warstwą toczyła ich jakaś bezdenna rozpacz i nienawiść do samych siebie. Może do ich śmierci przyczyniła się także presja, o której rozmawiamy? Może nie byli już dłużej w stanie znieść tego ciążącego na nich, jak na nikim innym, obowiązku nieustannego zaświadczania o wielkości własnego sukcesu i życiowego powodzenia? Może mieli poczucie, że nie daje się im prawa do rozpaczy, poczucia bezsensu, smutku, przeżywania melancholii, straty, żałoby? W dzisiejszej kulturze kompletnie nie ma na te emocje miejsca. Wszystko jest podporządkowane produktywności. Człowiek smutny, przeżywający głęboką żałobę, konfrontujący się z egzystencjalnymi rozterkami, lękiem przed śmiercią, poczuciem bezsensu, nie jest przecież pożądanym pracownikiem. Lepiej żeby pracownik był ogólnie zadowolony z życia, pełen energii, wysportowany i radosny. Wtedy jest najbardziej efektywny.

Co może się wydarzyć potem? 

– Czy wyobrażasz sobie w dzisiejszym świecie pracodawcę, który tworzy pracownikom przestrzeń dla przeżywania żałoby, albo smutku? Smutek jesteśmy skłonni wyłącznie leczyć. Chodzi o to, żeby jak najszybciej minął. Trzeba więc takich środków, technik i substancji, które znowu pozwalają wejść na najwyższe obroty i być pracownikiem efektywnym. W jednostronnym medycznym ujęciu depresji – w którym powiada się, że jest ona po prostu chorobą układu nerwowego – często w ogóle nie bierze się pod uwagę uwarunkowań kulturowych. W książce „Loss of Sadness” Jerome Wakefield i Alan Horwitz stawiają tezę, że smutek istnieje dziś wyłącznie jako choroba. Utraciliśmy wszelkie instytucje i symbole, które pozwalałyby nam na przeżywanie smutku czy żałoby nie jako stanów patologicznych, ale jako naturalnych elementów naszego życia. Nie jest to nowa teza, stawiał ją już w latach 70. francuski historyk Philippe Aries.W takim układzie – twierdził z kolei James Hillman, bardzo przenikliwy amerykański psycholog – wszystkie te emocje, których unikamy, powracają do nas w postaci ekstremalnej. Stąd właśnie wspomniana epidemia depresji i samobójstw. Jeśli zatem pytasz mnie o szczęście, odpowiem – nie potrzebujemy dziś wcale szczęścia, potrzebujemy więcej smutku. 

Portale informacyjne prześcigają się w zestawieniach rzeczy, które świadczą o tym, że szczęście zależy tylko od nas samych. Czy to prawda? 

– To jest właśnie ta indywidualistyczna ideologia, o której wcześniej mówiłem. W jej myśl wszystko, co się w naszym życiu dzieje, zależy od nas i wszystko jest wyłącznie naszą odpowiedzialnością. Jest to ideologia nie tylko skrajnie fałszywa i naiwna, ale też zwyczajnie okrutna. W formach skrajnych przyjmująca postać myślenia magicznego a’la wielki międzynarodowy bestseller „Sekret”, autorstwa niejakiej Rhondy Byrne. Głoszone w tej książce przekonanie – że wystarczy czegoś odpowiednio mocno chcieć, żeby to mieć, mówiąc w skrócie – jest kwintesencją tego podejścia. Problem polega jednak na tym, że jeśli jesteś wyłączną autorką własnego sukcesu, to jesteś także wyłączną autorką własnej porażki. Dla ludzi korzystających z niesprawiedliwego systemu ekonomicznego, z nierówności i braku sensownej redystrybucji, jest to podejście wprost wymarzone. Rzesze ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, umierających z głodu afrykańskich dzieci, ofiar wyniszczających wojen o dostęp do naturalnych bogactw, otóż wszyscy ci ludzie są sami sobie winni, bo nie dość pozytywnie wyobrażali sobie własną przyszłość? Co za obrzydliwa, toksyczna brednia!


Postrzeganie szczęścia zmienia się z pokolenia na pokolenie. Czego chcieli millenialsi, którzy powoli przejmują stery rządu dusz w społeczeństwie, a czego chcą ludzie z pokolenia Z, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy? 

– Widziałem niedawno badania, z których wynikało, że przedstawiciele pokolenia millenialsów są przekonani, że w okolicach 50 roku życia będą już milionerami, którzy zrezygnują z pracy i będą oddawać się relaksowi na swoich prywatnych wyspach. Widać w tym dokładnie to, o czym wcześniej mówiliśmy – poczucie, że wszystko jest możliwe. Oczywiście, oni mają mnóstwo możliwości, o których wcześniejsze pokolenia mogły tylko pomarzyć, choćby ze względu na galopującą globalizację i postęp technologiczny. Ale tym bardziej dotkliwe może być dla nich to zderzenie z rzeczywistością – kiedy już się okaże, że nie zostali milionerami, i nie mają prywatnej wyspy. Bo ich życie jest dokładnie tak samo ograniczone, jak życie innych ludzi.


Od czego to zależy?

– Kapitalizm ekspanduje, świat pragnień i możliwości staje się coraz bardziej rozbuchany, podziały między ludźmi i pokoleniami stają się coraz bardziej krzykliwe i ostre. Ale tak jak wcześniej, tak i dzisiaj – a może szczególnie właśnie dzisiaj, bo podziały społeczne się intensyfikują – kształt naszego życia w przeważającej mierze zależy od tego w jakim rejonie świata się urodziliśmy, w jakiej klasie społecznej, w jakiej rodzinie. Los człowieka, który urodzi się w rodzinie wziętych amerykańskich chirurgów plastycznych w Kalifornii będzie zasadniczo różny od losu człowieka, który przyjdzie na świat w ubogiej rodzinie w Wałbrzychu. Od tej reguły mogą być wyjątki – ale to będą tylko wyjątki. Twarde dane wskazują, że podziały społeczne, bogactwo i bieda ulegają reprodukcji. Natomiast wzorce szczęścia i sukcesu dostajemy dziś – z powodu zglobalizowanego internetu – wszędzie takie same. A zatem nastolatek z ubogiej rodziny w Wałbrzychu marzy dokładnie o tym samym, o czym marzy nastolatek z rodziny wziętych chirurgów plastycznych w Kaliforni. Niestety – tylko jeden z nich ma realną szansę coś podobnego osiągnąć. Drugi popadnie zapewne prędzej czy później we frustrację, przystąpi do jakiejś populistycznej organizacji politycznej, skrajnej prawicy itp. Powiększa się grupa młodych ludzi, którym ten świat nie ma do zaoferowania nic poza coraz bardziej nierealistycznymi pragnieniami.


Pozostają wykluczeni? 

Tak, bo nigdy nie osiągną tego, o czym marzą. A przynajmniej przytłaczająca większość z nich. 

Co powiesz tym, którzy nie wierzą w szczęście? 

– Że mają rację. Szanuję ten wybór i brak wiary w szczęście i podzielam go. Myślę, że są to ludzie o racjonalnym nastawieniu, którzy obserwują świat i wyciągają adekwatne wnioski z tego, jak on funkcjonuje. I dlatego mają być może szansę na życie szczęśliwe, to znaczy pozbawione złudzeń i nadmiernie rozbudowanych oczekiwań. 

 

Drugie Śniadanie Mistrzów

0%

 To była bandyterka, chuligani, którzy za często wykorzystują dowolny pretekst do tego, żeby dać upust tym swoim agresywnym impulsom – mówił publicysta Tomasz Stawiszyński. O agresji podczas białostockiego Marszu Równości Marcin Meller rozmawiał także z Karoliną Wigurą, Grzegorzem Kazdebke i Aleksandrą Pawlicką.

 

 

Durrellowie i Miller. Angielscy nomadowie i skandalista

0%

Od kilku lat obserwujemy renesans zainteresowania twórczością Lawrence’a Durrella. Jeden z architektów tego zajwiska, Peter Pomerantsev, twierdzi wręcz, że jest to autor, który powinien obok Kafki, Prousta i Joyce’a znaleźć się w żelaznym kanonie literatury XX wieku – mówił w Dwójce publicysta Tomasz Stawiszyński.

Audycję poświęciliśmy braciom pisarzom Lawrence’owi i Geraldowi Durrellom. Gerald (młodszy z nich) to autor powieści obyczajowych o zwierzętach i rodzinie. Lawrence jest literackim eksperymentatorem zapisanym w dziejach współczesnej literatury. Wprowadził wnioski z teorii względności do rozumienia podmiotowości i do narracji literackiej. Jego „Kwartet Awinioński” zainspirował Cortazara do napisania „Gry w klasy”. „Gorzkie cytryny Cypru” ukazują jak na idyllicznej wyspie niepostrzeżenie wyłania się demon polityki zagarniając i niszcząc dotychczasowe życie, jak padają ofiary. Ostatnia książka autora – „Prowansja” – jest podróżą przez pokłady kultur i ukazuje auto-demontaż cywilizacji europejskiej.

Dwójka Polskie Radio

Fakty po Faktach – W. Frasyniuk, o. P. Gużyński, T. Stawiszyński

0%

 

Każdy badacz, każdy naukowiec może poczuć się zagrożony – tak Władysław Frasyniuk komentował w sobotnich „Faktach po Faktach” zapowiedź pozwu wiceministra sprawiedliwości przeciwko profesorom i doktorantom Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorom krytycznej analizy zmian w Kodeksie karnym. W drugiej części programu gośćmi Katarzyny Kolendy-Zaleskiej byli o. Paweł Gużyński i filozof Tomasz Stawiszyński. Rozmawiali o wizycie w Polsce arcybiskupa Charlesa Scicluny.

 

Drugie Śniadanie Mistrzów

0%

W „II śniadaniu mistrzów” goście rozmawiali między innymi o kultowej postaci polskiej literatury fantastycznej, Macieju Parowskim, który zmarł kilka dni temu.

Marcin Meller gościł w studiu Jarosława Kuisza, redaktora naczelnego „Kultury Liberalnej”, filozofa i publicystę Tomasza Stawiszyńskiego, dziennikarkę Karolinę Lewicką oraz pisarza Zygmunta Miłoszewskiego.

Co pozostaje ludziom przyzwoitym? wywiad

0%

Czy aby na pewno odpowiedzialnie jest twierdzić, że dzisiejszy spór polityczny toczymy z mordercami, którzy mają krew na rękach, a mimo to wciąż sprawują władzę? Jeśli tak – co pozostaje ludziom przyzwoitym?”, pyta filozof i publicysta.

Łukasz Pawłowski: Zdaliśmy egzamin?

Tomasz Stawiszyński: Jako wspólnota czy jako media?

Media są częścią wspólnoty.

Nie wiem, czy traktowałbym to w kategoriach egzaminu. Wszyscy byliśmy świadkami brutalnego morderstwa, którego dokonano bezpośrednio na naszych oczach. Coś takiego wywołuje ogromny szok, którego skutki będziemy odczuwać jeszcze długi czas. Nic dziwnego, że nasze pierwsze reakcje są emocjonalne i poszarpane.

Ale…?

Sądzę, że od polityków i komentatorów należałoby jednak oczekiwać w takiej sytuacji pewnej – nazwijmy to – roztropności.

I na czym miałaby ona polegać?

Może na unikaniu odruchowych działań. I próbie powstrzymania impulsu – podyktowanego zresztą tyleż psychologią, co logiką mediów cyfrowych – żeby natychmiast posłać porcję informacji w przestrzeń, zbudować spójną wykładnię tego, co się wydarzyło, nadać temu jednoznaczny sens.

Napisałeś, że „powinniśmy ćwiczyć się w powściągliwości – w mówieniu, reagowaniu i podążaniu za łatwymi odruchami”. Ale w tym wypadku wszystko od początku wydawało się jasne: moment zabójstwa został nagrany, a sprawca sam powiedział, co zrobił. Nie ma przestrzeni do interpretacji.

Chodzi mi o interpretację wykraczającą poza to, co widzialne, odwołującą się do domniemanych ukrytych przyczyn i przypisującą winę komuś innemu niż sprawca. Skądinąd informacje o faktach także docierały do nas stopniowo. O tym, co sprawca dokładnie powiedział na scenie, dowiedzieliśmy się po pewnym czasie. Jeszcze później zaczęliśmy dowiadywać się, kim ten człowiek jest, jaka jest jego historia i w jakim stanie znajduje się prezydent Adamowicz.

Więc co mieliśmy robić? Milczeć?

Nie. Ale odruch, który polega na tym, żeby w jakimś sensie natychmiast zredukować to wydarzenie – czy każde dramatyczne wydarzenie – do sporu politycznego i panującego na polskiej scenie politycznej dualizmu, jest w moim przekonaniu bardzo niepokojący. Zanim jeszcze dotarło do nas, co się właściwie wydarzyło, już wiedzieliśmy, kto jest winny. Czy to aby nie świadczy, że naszym widzeniem rzeczywistości zarządzają jakieś przedempiryczne kategorie, do których sprowadzamy wszystko, co przychodzi z zewnątrz?

Jeszcze jeden cytat z twojego felietonu dla Radia TOK FM, którego pisaną wersję opublikowała „Krytyka Polityczna”: „Używając do opisu tego, co się stało, kategorii rodem z politycznej codzienności, usuwamy z pola widzenia zbrodnię bezsensowną, będącą produktem braku empatii, paranoidalnych fantazji i nieumiejętności kontroli impulsów”. Co znaczy, „usuwamy z pola widzenia”?

To znaczy, że zamieniamy ją na coś, co mieści się w naszym obrazie rzeczywistości.

A jaki to obraz?

Dobrze opisany przez socjologię i neuronaukę. Taki, w którym zło ma zawsze uchwytną, bezpośrednio identyfikowalną, dającą się zrozumieć przyczynę. Polski stosunek do sfery publicznej od lat wyznacza radykalny polityczny konflikt, w którym każda ze stron postrzega drugą nie tyle jako przeciwnika w cywilizowanym sporze o wartości, ile jako uosobienie moralnego upadku. Dlatego w momencie, kiedy wprost przed naszymi oczami dochodzi do eksplozji bezsensownej przemocy, niejako automatycznie umieszczamy to w tych dobrze nam znanych ramach. I mamy gotową racjonalizację: za to, co się wydarzyło, odpowiedzialność muszą ponosić nasi przeciwnicy, bo to nie tylko przeciwnicy, ale przede wszystkim źli ludzie. Ten mechanizm działał tu wielokrotnie, nie dotyczy wyłącznie sprawy, o której rozmawiamy.

Co w tym wypadku oznacza „racjonalizacja”?

Oto ktoś znany, polityk, członek elity, a zatem przedstawiciel grupy ludzi najbezpieczniejszych, ginie w sposób nagły i drastyczny. Rodzi to poczucie skrajnego zagrożenia, braku bezpieczeństwa własnego, bo przecież stało się coś, co się nie miało prawa stać. A jeśli jego mogło to spotkać, może też spotkać każdego z nas, w dowolnym momencie. Świat, który przed chwilą wydawał się poukładany, nagle wypadł z ram. Szukamy więc jakiegoś narzędzia, żeby to poczucie chaosu zneutralizować, żeby zachować obraz świata, który nie niesie takich zagrożeń.

I w tym pomaga znalezienie winnego?

Złożony splot okoliczności redukuje się w ten sposób do prostej tezy, a niebezpieczeństwo ogniskuje w jednym punkcie. W wyniku tej operacji, zło nie tylko zyskuje uchwytną przyczynę, ale także – nie licząc faktycznego sprawcy, który reprezentuje chaos, bo jego motywacje są irracjonalne – konkretnych prowodyrów. Wystarczy więc odsunąć ich od władzy albo wyeliminować z życia publicznego – i zniknie. Jak każda teoria spiskowa, taka narracja pozwala nam odzyskać poczucie kontroli nad tym, co się stało, zamknąć to w klarownym związku przyczynowo-skutkowym. Dzięki temu my sami pozostajemy w pozycji ludzi racjonalnych i porządnych. Rozmowa o naszej własnej agresji i potencjale do przemocy staje się bezprzedmiotowa, bo przecież tego typu impulsy wykazują wyłącznie inni. Pozwala nam to również – co też jest ważne – uzasadnić radykalizm postaw i emocji, które w sporze politycznym sami prezentujemy.

Można powiedzieć: „A nie mówiłem?!”.

Tak. Nasze rozgrzane do czerwoności emocje były uzasadnione, podobnie jak inwektywy, których używaliśmy i którymi nas obrzucano. Patrzcie, do czego oni doprowadzili! W ten sposób pozbywamy się poczucia, które – jak sądzę – mogło się w części z nas obudzić, że wobec tego, co się wydarzyło, zacietrzewienie cechujące polskie życie publiczne jest doprawdy absurdalne. Tym samym jednak odbieramy sobie możliwość wyjścia poza tę opętańczą, dualistyczną logikę. Zbrodnia, która jest z innego porządku, zostaje zredukowana do sporu politycznego i użyta do tego, żeby jeszcze bardziej ten spór zaognić.

Odruch, który polega na tym, żeby w jakimś sensie natychmiast zredukować to wydarzenie – czy każde dramatyczne wydarzenie – do sporu politycznego i panującego na polskiej scenie politycznej dualizmu, jest w moim przekonaniu bardzo niepokojący. Zanim jeszcze dotarło do nas, co się właściwie wydarzyło, już wiedzieliśmy, kto jest winny.

Z jakiego więc „porządku” jest ta zbrodnia? Czytam masę tekstów mówiących, że jeżeli ktoś nie dostrzega politycznego wymiaru, to jest ślepy. Zginął prezydent miasta utożsamiany z konkretną opcją polityczną, a jego zabójca ze sceny wykrzyczał to, co wykrzyczał.

Wszystko zależy od definicji pojęcia „polityczny”. W szerokim ujęciu tego terminu można powiedzieć, że wszystko, co się dzieje, jest polityczne, bo wydarza w przestrzeni publicznej, którą wszyscy jakoś współtworzymy. Ale czy to był mord motywowany politycznie? Nie znajduję wystarczających przesłanek, żeby tak to wydarzenie zakwalifikować. Paranoidalno-narcystyczna fantazja o byciu prześladowanym przez rządzących oraz wynikająca z niej potrzeba dokonania spektakularnego aktu zemsty, nie jest, moim zdaniem, motywacją polityczną w znaczeniu niezbędnym, żeby odpowiedzialnie używać określenia „mord polityczny”. Nie mamy tu przecież do czynienia z osobnikiem, który się politycznie radykalizował – jak na przykład Breivik – aż wreszcie sięgnął po środki ostateczne. Jeśli policja odkryje w komputerze Stefana W. skrajnie prawicowe materiały, jeśli będzie można prześledzić, jak, ulegając wpływom jakichś ideologii, postanowił w końcu popełnić morderstwo – wówczas będzie można powiedzieć, że to było morderstwo polityczne. I chętnie to wtedy powiem. Dziś w moim przekonaniu nie ma do tego podstaw.

Tym sposobem stajesz się „pożytecznym idiotą” partii rządzącej. Filozofujesz i dzielisz włos na czworo, kiedy toczy się brutalna gra polityczna o to, kto tragedię zawłaszczy. A ty ten spór oddajesz walkowerem.

Myślę, że dualizm, o którym mówimy, często próbuje narzucić nam także rzekomą bezalternatywność pozycji, jakie w ogóle można w różnych kwestiach zająć. Ja jednak jestem pewien, że poza tym zerojedynkowym układem, w którym albo wygra narracja, że winne jest PiS, albo że winni są PO i Owsiak, możliwe są jeszcze inne stanowiska. Żeby niszczący konflikt rozmontować, trzeba wyjść poza propozycje rozwiązań, które on sam przedstawia jako jedyne możliwe. Wyobrażenie lekarstwa jest częścią choroby. To ostatnie zdanie pochodzi akurat od Jamesa Hillmana, ale myślę, że najlepsze narzędzia do rozumienia polityki daje inny filozof, a mianowicie René Girard.

Musisz wyjaśnić.

Girard powiada, że podstawową zasadą organizującą każdy konflikt jest mimetyzm. Strony zaangażowane w konflikt bezwiednie upodabniają się do siebie, chociaż nie są tego świadome i za wszelką cenę się od tego odżegnują, celebrując mniej lub bardziej istotne różnice. Jedyną niedestrukcyjną strategią rozładowania takiego konfliktu, układu, który prowadzi do multiplikowania wzajemnej przemocy, jest, wedle Girarda, dostrzeżenie mechanizmu mimetycznego i zatrzymanie spirali destrukcji.

Żeby zatem wyjść poza konflikt, musimy dostrzec, że jesteśmy do naszych przeciwników fundamentalnie podobni, bo także my mamy w sobie potencjał do przemocy. Zamiast więc odruchowo obstawiać rolę wyznaczaną przez dwuwartościową strukturę konfliktu, powinniśmy przyjąć taką pozycję, jaka wydaje się nam racjonalna, dobrze uzasadniona i właściwa. Bez względu na to, czy – i w jakim zakresie – oznacza to przyznanie w danej sprawie racji naszym adwersarzom.

Kończy się na tym, że dostajesz od jednej i od drugiej strony.

Funkcjonuje dziś taki termin, który stał się już właściwie inwektywą – symetrysta. Bywa on używany jako narzędzie uprawomocniania konfliktu. Każdy, kto próbuje mówić o obu stronach sporu, a nie tylko o przeciwnej, każdy, kto postuluje autorefleksję i twierdzi, że musimy przyjrzeć się także temu, co sami robimy, natychmiast zostaje nazwany symetrystą.

A ty jesteś symetrystą?

Ja bym przeformułował to pojęcie. Dla mnie symetrystami są właśnie ci najbardziej radykalnie usposobieni przedstawiciele zwaśnionych stron.

Bo są odbiciem siebie?

Bo świat widziany ich oczami to świat, w którym istnieją tylko dwa obozy – jeden biały, drugi czarny, jeden zły, drugi dobry.

To kim ty jesteś?

Jestem człowiekiem o poglądach lewicowych. I z pewnością nie jestem zwolennikiem Prawa i Sprawiedliwości. To ugrupowanie, które zbrutalizowało język polityki i ostatecznie zdewastowało polską sferę publiczną. Jak mówi Rafał Matyja – wszystkie patologie III RP podniosło do entej potęgi.

A mimo to nie chcesz powiedzieć, że Gdańsk to po prostu ich wina?

Nie widzę podstaw do takiego twierdzenia. Poza tym jestem przekonany, że wprzęgnięcie tego wydarzenia w spór polityczny zradykalizuje go tak, że zupełnie stracimy nad nim kontrolę.

Teraz jeszcze ją mamy?

Szczątkową. Absolutnie bezkompromisowa polityka PiS-u, polegająca na narzucaniu swojego zdania i wizji, na braku jakiejkolwiek zdolności i woli do dyskusji – to czynnik wzmacniający napięcie i rodzący poczucie, że nie jesteśmy w stanie już dłużej tego wszystkiego wytrzymać. Ta partia działa w stanie skrajnego wzmożenia, w poczuciu, że toczy definitywną wojnę z siłami ciemności. Niestety, po stronie, powiedzmy, liberalnej, także od pewnego czasu funkcjonujemy w symbolicznym porządku apokaliptycznym. Mimetyzm działa nieubłaganie. Na opozycyjnych demonstracjach pod Sejmem pojawiały się odwołania do Sądu Ostatecznego. Nie jesteśmy w stanie dłużej tolerować frustracji, która wynika z tego wzajemnie napędzającego się sporu. W tym sensie każde drastyczne wydarzenie staje się pretekstem do przyspieszenia apokalipsy, która da nam nareszcie wytchnienie. Tyle że to bardzo zdradliwa i niebezpieczna fantazja.

Zbrodnia, która jest z innego porządku, zostaje zredukowana do sporu politycznego i użyta do tego, żeby jeszcze bardziej ten spór zaognić.

Tomasz Stawiszyński

Jeżeli śmierć Pawła Adamowicza jest wykorzystywana przez ludzi przeciwnych PiS-owi dla uzasadnienia ich sprzeciwu i wyjaśnienia, dlaczego polityka wygląda, jak wygląda, to zaczyna przypominać reakcje zwolenników PiS-u po katastrofie smoleńskiej. Absurd teorii spiskowych wokół Smoleńska wydawał się wszystkim po „naszej” stronie oczywisty. Słyszeliśmy o sztucznej mgle, wybuchach, rozmowach Tuska z Putinem, błędnych informacjach z wieży kontroli lotów. Czy ty twierdzisz, że te wszystkie „teorie” pełniły podobną funkcję jak dziś oskarżanie PiS-u czy Kaczyńskiego o śmierć Adamowicza, bo pozwalały „zrozumieć”, co się stało? Jeśli tak, to czy zabójstwo prezydenta Gdańska to… Smoleńsk opozycji?

Pewne mechanizmy są podobne. Wtedy to PiS było w opozycji, a politycy i zwolennicy tej partii mieli poczucie, że ich głos jest nieuwzględniany i że pracuje przeciwko nim „przemysł pogardy”. Po katastrofie publikowano przeglądy agresywnych wypowiedzi polityków PO, przedstawiano katalogi tego, co powiedziano i zrobiono przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Dzisiaj mamy katalogi tego, co powiedziano przeciwko Pawłowi Adamowiczowi.

Chociaż trzeba podkreślić, że skala czarnego PR-u emitowanego przez obecną ekipę jest bezprecedensowa, są to jednak podobne, tyle że odwrócone narracje. Dziś to strona rządowa odwołuje się do nieprzestrzegania procedur, nieprawidłowego zabezpieczenia koncertu i podkreśla, że nie należy wykorzystywać tej tragedii do robienia polityki. Wtedy to strona liberalna wskazywała na nieprzestrzeganie procedur, a strona pisowska przekonywała, że do katastrofy doprowadziły atmosfera polityczna i brutalny język strony rządzącej. Stawką natomiast jest tu coś, o czym od lat piszemy i rozmawiamy. Polska sfera publiczna jest okupowana przez figurę ofiary, która jest ważnym elementem zbiorowego imaginarium.

Bo ofiara ma wyższe moralne dobro do sprawowania rządów?

Bycie ofiarą uwzniośla, daje poczucie moralnej wyższości, uświęcenia. Mówiąc brutalnie, w Polsce trwa nieustanny wyścig o to, czyja ofiara lepiej odda znacznie tego słowa, to znaczy będzie ofiarą rzeczywiście, celowo zabitą przez wrogów, a nie w efekcie kompozycji czynników mniej lub bardziej od doraźnej polityki niezależnych.

Zwróćmy uwagę jak – niezależnie od różnic pomiędzy konkretnymi wydarzeniami – wymieniają się te narracje. Kiedy za rządów Donalda Tuska pod KPRM podpalił się człowiek, wówczas media liberalne dowodziły, że to efekt depresji i nie należy wykorzystywać tego do politycznych sporów, PiS natomiast twierdziło, że to wprost skutek polityki Tuska. Kiedy pod Pałacem Kultury i Nauki podpalił się Piotr Szczęsny – strona liberalna twierdziła, że był to manifest polityczny przeciwko działaniom PiS-u i efekt polityki rządu, rząd natomiast przekonywał, że to dzieło człowieka cierpiącego na depresję i nie należy z tego robić polityki. Kiedy działacz PiS-u, Marek Rosiak, został zamordowany przez Ryszarda Cybę, strona pisowska – w tym sam Jarosław Kaczyński – twierdziła, że jest to mord polityczny, a opozycja, że dokonał tego człowiek zaburzony i nie wolno na tym robić polityki. Teraz mamy zabójstwo Pawła Adamowicza i sytuacja znowu się odwraca. Podkreślam: te zdarzenia nie są takie same i nie chcę powiedzieć, że wszystko tu jest równoznaczne w sensie moralnym. Zwracam tylko uwagę na to, że te narracje się wymieniają i że każda ze stron tak jakby traci pamięć o swojej wcześniejszej – skądinąd często trafnej – argumentacji.

Dla mnie symetrystami są właśnie ci najbardziej radykalnie usposobieni przedstawiciele zwaśnionych stron. Bo świat widziany ich oczami to świat, w którym istnieją tylko dwa obozy – jeden biały, drugi czarny, jeden zły, drugi dobry.

Tomasz Stawiszyński

Profesor Wojciech Sadurski po śmierci Pawła Adamowicza na Twitterze wezwał nawet do organizowania miesięcznic i wprost napisał, że powinniśmy się czegoś nauczyć od „sióstr i braci z PiS”.

Znowu przypominam René Girarda, który pisze o mimetyzmie jako o sile napędzającej konflikt. Warto przy tym dodać, że – wedle Girarda – uleganie mimetyzmowi prowadzi do stanu wojny wszystkich ze wszystkimi.

To znaczy?

Do stanu, w którym kieruje nami tylko agresja. Od pewnego momentu, od określonego poziomu zacietrzewienia, zapominamy już, o co my właściwie ten spór toczymy i jakie są realne różnice między nami.

Czy jest jakaś droga wyjścia z tej polaryzacji? Zwykle nadzieje na obniżenie temperatury sporu pokłada się właśnie w tego rodzaju tragicznych wydarzeniach, bo one pokazują, że w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy tacy sami i że takie nieszczęście może dotknąć każdego z nas. A ty mówisz, że tragiczne wydarzenia jeszcze bardziej podbiją temperaturę sporu, bo jedna strona spróbuje je zawłaszczyć.

Polska historia najnowsza uczy, że wydarzenia mające rzekomo potencjał jednoczący – jak choćby śmierć Jana Pawła II i katastrofa smoleńska – wywoływały tylko krótki moment spontanicznej jedności, po którym następowała krwawa jatka. Także teraz pojawiła się sztuczna narracja o wielkim zjednoczeniu, ale każdy chce, żeby się z nim jednoczyć na jego warunkach. Chyba najwyższa pora porzucić ten represyjny ideał jedności i powiedzieć wprost: nie o jedność chodzi, a o dojrzałą artykulację różnic i sporów. To nie jest żadna wartość, że będziemy tacy sami, przeciwnie: im mniej sztucznej zgody, tym lepiej. Idzie o to jednak, żeby się kłócić bez przelewu krwi. Jak na razie, kultywując tęsknotę za jednością, nie zdajemy sobie zarazem sprawy z tego, że przemoc jest siłą niebywale podstępną i zakaźną. W każdej chwili możemy znaleźć się pod jej wpływem, bo działa niczym substancja odurzająca. Wchodzimy w jej spiralę, nie wiemy, kiedy przekraczamy granicę i już jesteśmy po drugiej stronie. I nikt nie jest wolny od ryzyka zakażenia.

Jak z tego wyjść?

Mamy tendencję do myślenia o sobie jako o ludziach, którzy przemocy nie używają. Ewentualnie są prowokowani przez innych, którzy się przemocą posługują. Moim zdaniem, wyjście z tej sytuacji i budowa alternatywy wobec PiS-u polegać powinny w pierwszej kolejności na uświadomieniu sobie własnych mechanizmów przemocowych, dostrzeżeniu kiedy i w którym momencie zaczynamy stosować takie same środki, emocje i mechanizmy, jak nasi przeciwnicy. To wcale nie oznacza, że ustąpimy im pola, albo oddamy cokolwiek walkowerem. Po prostu, kiedy jedna strona takiego zapętlonego układu przestaje grać wedle ustalonych reguł – cały układ ulega zmianie. Oczywiście broni się on przed czymś takim wszelkimi siłami, bo „chce” dalej trwać…

Polska sfera publiczna jest okupowana przez figurę ofiary […] Mówiąc brutalnie, w Polsce trwa nieustanny wyścig o to, czyja ofiara lepiej odda znacznie tego słowa, to znaczy będzie ofiarą rzeczywiście, celowo zabitą przez wrogów, a nie w efekcie kompozycji czynników mniej lub bardziej od doraźnej polityki niezależnych.

Tomasz Stawiszyński

Z takimi hasłami to ty wyborów nie wygrasz. Poza tym dobrze wiesz, co po śmierci Adamowicza zrobiły na przykład „Wiadomości”. Puściły klip, w którym wyrwane z kontekstu wypowiedzi polityków PO wykorzystano, żeby pokazać, że to wyłącznie PO posługuje się mową nienawiści, a więc jest wszystkiemu winna. Z kolei Jarosław Kaczyński nie przyszedł nawet na uroczystą minutę ciszy w Sejmie…

Pozwól, że zmilczę tę agresywną propagandę, którą emitują media publiczne. Dawno przekroczyły wszelkie granice, myślę, że już nawet dla zwolenników PiS-u jawią się jako twór groteskowy. Gest Kaczyńskiego natomiast odbieram jako autentycznie mroczny znak. Tego rodzaju manifestacja lekceważenia dowodzi, że, wbrew pozornym gestom pojednawczym, nie ma tu żadnej autorefleksji, nie ma nawet próby przezwyciężenia własnych wewnętrznych chimer w imię wspólnego dobra. Tyle że odpowiedzią nie może być wejście w tę samą logikę.

Bo i tak nie przekonasz drugiej strony?

To po pierwsze, a po drugie wpadniesz w strukturę, która poniesie cię za daleko. Czy aby na pewno odpowiedzialnie jest twierdzić, że dzisiejszy spór polityczny toczymy z mordercami, którzy mają krew na rękach, a mimo to wciąż sprawują władzę? Jeśli tak – co pozostaje ludziom przyzwoitym? Przecież mordercy nie powinni rządzić ani chwili dłużej. Każdy, kto uruchamia narrację o pełnej odpowiedzialności ekipy rządzącej za to, co się stało, powinien rozumieć, jakie są tego konsekwencje. To jest naprawdę ślepa uliczka, pójdźmy nią, a spór wymknie nam się spod kontroli i dojdzie do kolejnych tragedii. Zamiast aktywowania potężnych emocji, potrzebna jest raczej spokojna refleksja. Tymczasem my poddajemy się mechanizmowi, który w psychoanalizie nazywa się acting out, czyli rozwiązaniem przez działanie. W takiej sytuacji człowiek nie urefleksyjnia tego, co robi, tylko od razu, w poczuciu wzmożenia, rusza na ulicę i chce swoje trudne emocje jak najszybciej rozładować.

Sam pisałeś, że jeszcze do niedawna psychologowie takie działanie zalecali. Człowieka wyobrażano sobie jak mechanizm hydrauliczny – kiedy emocje napierają, to trzeba je uwolnić, bo inaczej rozsadzą nas jak woda tamę.

Dziś się od tego odchodzi.

Wykrzyczenie „won pisiory!” nie ma waloru terapeutycznego?

Wbrew rozpowszechnionemu mitowi, ekspresja emocji często wcale nie powoduje ich wygaszenia, tylko, przeciwnie, wzmocnienie. Kiedy czujesz złość i zaczniesz ją wyrażać, możesz się poczuć jeszcze bardziej wściekły, niż kiedy starasz się zapanować nad tym impulsem.

A jak chciałbyś „panować nad impulsami” w obecnej sytuacji?

W przypadku tej śmierci, musimy dostrzec, że polityczne w istocie jest nie to, kto zabił, tylko to, co z tym zrobimy. Jeśli nie zrozumiemy, że proste poszukiwanie winnego w przeciwniku, dążenie do egzekucji jego odpowiedzialności, wiedzie do wzmocnienia konfliktu, a nie odwrotnie, to za chwilę będziemy mieli kolejną tragedię.

 

Kazimierz Deyna. Legenda!

0%

O tym jak i dlaczego piłkarze stają się gwiazdami dla masowej publiczności i czy dzisiejsi reprezentanci mają szansę osiągnąć, tak jak Kazimierz Deyna – status legendy, rozmawialiśmy z Izabelą Koprowiak, dziennikarką sportową i publicystą Tomaszem Stawiszyńskim.

 

„Szczeliny istnienia”. Książka tak samo aktualna jak 25 lat temu

0%

To książka niezwykła i uniwersalna. Mimo 25 lat od napisania jest to rzecz, którą dziś czyta się tak samo aktualnie jak wówczas. Wielka literatura i wielka filozofia mają to do siebie, że się nie starzeją, bo dotyczą spraw zawsze aktualnych – mówił w Dwójce Tomasz Stawiszyński, autor wstępu do najnowszego, 4. wydania głośnej książki Jolanty Brach-Czainy.

Wydane po raz pierwszy w 1992 roku „Szczeliny istnienia” były wielkim wydarzeniem literackim. Zyskały miano książki kultowej, „biblii feminizmu”. Przede wszystkim jednak czytelnicy odbierali te niewielkie objętościowo teksty bardzo osobiście, ponieważ pada w nich pytanie nawet nie o to, jak powinniśmy istnieć, ale o to, jak rzeczywiście istniejemy.

 

Dwójka Polskie Radio