Wszyscy jesteśmy starzy i chorzy.

0%

Ilekroć więc ulegniemy pokusie covidowego negacjonizmu, ilekroć usłyszymy, że żadnej epidemii nie ma i nic się nie stało, przypomnijmy sobie czego nie widać z miejsca, w którym padają takie słowa.
Przypomnijmy sobie, że nie widać tych, którzy w tym świecie i tak od dawna byli niewidoczni i zepchnięci na margines – dziesiątek tysięcy zmarłych pensjonariuszy i pensjonariuszek europejskich domów opieki, których pozostawiono samym sobie, którym nie udzielono żadnej pomocy…

Nowy spór o Teodyceę

0%

Religia wkrótce przestanie istnieć. Takie nagłówki przewinęły się parę miesięcy temu przez wszystkie liczące się serwisy informacyjne na całym świecie. Profesorowie Daniel Abrams i Haley Yale z Uniwersytetu Northwestern oraz prof. Richard Wiener z Uniwersytetu Arizona — autorzy obszernej analizy, z której pochodzą owe lapidarnie wyrażone, druzgoczące dla religii wnioski — przez kilka dni byli głównymi bohaterami niezliczonych radiowych, telewizyjnych oraz prasowych dyskusji. W Polsce również się one toczyły. Głównie jednak na internetowych forach — żaden bowiem kościelny hierarcha, żaden teolog, żaden ksiądz czy katolicki publicysta nie zajął w tej sprawie stanowiska. A przecież przedstawione przez Abramsa, Yale’a i Wienera statystki — z których jasno wynika, że liczba ludzi religijnych w Australii, Austrii, Holandii, Irlandii, Nowej Zelandii, Czechach, Kanadzie, Finlandii i Szwajcarii spada w radykalnym tempie (od 40 do 60 proc. obywateli deklaruje obecnie brak wiary; to średnio dwa razy więcej niż dekadę wcześniej) — pokazują trend, który dotyczy także naszego kraju. Według Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego w ostatnich latach liczba ludzi uczestniczących w coniedzielnych mszach powoli lecz stopniowo się zmniejsza. W 2007 roku było to 43 proc., w 2010 już tylko 41 proc. Abrams, Yale i Wiener twierdzą, że jeśli te tendencje się utrzymają — tak w 9 krajach objętych ich badaniami, jak i w Polsce, gdzie ulatniającą się wolniej, ale nie mniej regularnie religijność mierzą co roku kościelne instytuty statystyczne – być może już niebawem na miejscu kościołów (tak jak ma to miejsce w Holandii czy Szwecji) pojawią się puby i kina, a księżowską sutannę będzie można obejrzeć co najwyżej w jakiejś muzealnej gablocie. Obok alchemicznej retorty, albo kowalskiego młota — napawających nostalgią emblematów dawno już nieistniejących (albo właśnie dogorywających) zawodów.

Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego religia z roku na rok traci na Zachodzi zwolenników?

Najbardziej znani współcześni zachodni ateiści — Richard Dawkins, Sam Harris, Christopher Hitchens czy Peter Singer — twierdzą, że przyczyna jest prosta. Wobec wszystkiego, co współczesna nauka wie o świecie, a także wobec gigantycznej ilości cierpienia dotykającego ludzi i zwierzęta — cierpienia widocznego jak nigdy dotąd dzięki postępowi współczesnej medycyny oraz technologii przekazu informacji — religia w sposób bezprecedensowy ujawnia dzisiaj swoją bezradność. A wręcz absurdalność.

Według nich, wszystko sprowadza się bowiem w gruncie rzeczy do jednego pytania. W momencie, kiedy czytasz ten tekst, gdzieś na świecie jakieś dziecko zostaje porwane, zgwałcone i zamordowane. Statystyki przestępczości mówią o tym wyraźnie: mniej więcej trójka dzieci na godzinę pada łupem porywaczy. Wiele z nich staje się ofiarami agresji seksualnej, a później morderstwa. Rodzina porwanego dziecka będzie się modlić o szczęśliwe zakończenie tej historii. Będzie błagać Boga, żeby je uratował. Skoro, jak oficjalnie zadekretowali to najwyżsi rangą przedstawiciele Watykanu, 13 maja 1981 roku Bóg spowodował minimalne przesunięcie trajektorii lotu kuli, która, wystrzelona przez Ali Agcę, cudownie minęła serce Jana Pawła II — dlaczego nie miałby uratować niewinnego dziecka? Skoro w 2005 roku bez żadnej trudności uzdrowił francuską zakonnicę Marie Simon-Pierre z choroby Parkinsona — dlaczego nie miałby pokrzyżować szyków porywaczowi, gwałcicielowi i mordercy?

No właśnie — dlaczego? Bóg jest przecież wszechmogący, wszechwiedzący, nieskończenie dobry, a na dodatek stworzył cały świat, wszechświat, ludzi, zwierzęta, góry, rzeki, skały, lasy i miliardy innych rzeczy. A jednak jest w swoich cudownych interwencjach przeraźliwie selektywny. Pomaga francuskiej zakonnicy w sprawie Parkinsona, ale pięciu milionom dzieci, które rocznie umierają w Afryce — wygłodzone, wycieńczone, zdewastowane przez AIDS albo zabite w bratobójczych, plemiennych wojnach — już nie. Podobny brak zainteresowania wykazuje na przykład wobec ofiar zdarzających się prawie co roku katastrof żywiołowych (jak choćby wobec prawie 290.000 ludzi, którzy zginęli w 2004 roku, zmieceni z powierzchni Ziemi przez gigantyczną falę tsunami). O milionach, miliardach ginących w potwornych męczarniach, skrajnym ubóstwie, katastrofach czy szpitalach — nie wspominając. Nie wspominając także o skrajnym, niewyobrażalnym cierpieniu zwierząt.

Pytanie brzmi — czy jesteś w stanie sobie wyobrazić, że tak zachowuje się wszechmogąca, wszechwiedząca i wszechdobra istota, która może w każdej chwili interweniować w świecie i od czasu do czasu podobno to czyni? Czy jesteś w stanie uznawać istnienie Boga, który stworzył rzeczywistość nasyconą tak niewyobrażalnym ogromem cierpienia — i który ignorując najstraszniejsze męczarnie, najbardziej niewyobrażalne katusze, dotykające kobiety, dzieci, mężczyzn i zwierzęta na świecie stworzonym przez niego samego, od czasu do czasu, w ramach bonusu dla swojego kościoła, uzdrowi z Parkinsona jakąś zakonnicę albo zmieni trasę lotu kuli mającej wyeliminować jego głównego ziemskiego przedstawiciela? Czy nie wydaje ci się, że Bóg, który pozwala na coś takiego, albo musi być kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek mocy i władzy, albo musi być niewyobrażalnie wręcz perwersyjnym potworem?

Filozof i neurobiolog Sam Harris, autor książki „The End of Faith” („Koniec wiary”) oraz słynny australijski etyk Peter Singer uważają, że za każdym razem, kiedy ktokolwiek zaczyna mówić o Bogu, kiedy przedstawiciele jakiegokolwiek kościoła domagają się dla siebie miejsca w przestrzeni publicznej, kiedy dokonują moralnej oceny twojej i mojej postawy na bazie swoich religijnych kryteriów, kiedy komentują w telewizji rozmaite tragiczne wydarzenia, w których każą nam dopatrywać się „sensu” i wzywają do „rachunku sumienia” — powinni najpierw, zanim jeszcze postawią jakąkolwiek tezę, odpowiedzieć na powyższe pytanie. Za każdym razem, kiedy przekonują, że Bóg uzdrowił jakiegoś człowieka z Parkinsona, nowotworu, albo choroby serca, bądź też cudownie poruszył kierownicą samochodową chroniąc kogoś przed śmiertelnym czołowym zderzeniem czy też uratował załogę samolotu przed niechybną katastrofą — powinni jednocześnie wytłumaczyć rodzinom dzieci zmarłych na ciężkie, przewlekłe choroby, dlaczego ich najbliżsi zostali przez Boga przeznaczeni na śmierć w męczarniach, powinni wytłumaczyć rodzinom ofiar wypadków i katastrof dlaczego Bóg ich akurat postanowił nie ratować.

Oto credo współczesnego ateizmu. Chodzi w nim o unieważnienie i sfalsyfikowanie religijnej wizji świata. Chodzi o ujawnienie absurdalnych założeń na jakich się ona opiera, a także konsekwencji jakie wiążą się z jej przyjęciem. Według Harrisa i Singera bowiem — a także według Bohdana Chwedeńczuka, Richarda Dawkinsa czy Christophera Hitchensa – religia i nauka, religia i światopogląd oparty na logice oraz doświadczeniu, są wobec siebie konkurencyjne. Prawdziwe jest albo jedno, albo drugie stanowisko. Nie ma trzeciej opcji. Co więcej — pomiędzy tymi światopoglądami czy też pomiędzy grupami ludzi owe światopoglądy reprezentującymi, toczy się nieustającą rywalizacja o kształt przestrzeni publicznej, a zatem o kształt świata, w którym żyjemy. Religia jest bowiem przede wszystkim zbiorem pewnych tez o świecie, zestawem przekonań, posiadających bardzo praktyczne konsekwencje. Problem tylko w tym, że są to przekonania kompletnie nieuzasadnione, nielogiczne i złowieszcze. Jak choćby to o wszechmogącym i wszechwiedzącym Bogu. Nic zatem, co o świecie wiemy, a także nic, co wiemy o sposobach pozyskiwania tej wiedzy — tak można lapidarnie ująć główną tezę Dawkinsa, Harrisa, Hitchensa czy Singera — nie prowadzi nas do uznania, że jakakolwiek religia adekwatnie opisuje rzeczywistość i posiada jakiekolwiek specjalne narzędzia uprawniające ją do budowania takich opisów. A jednocześnie cały czas próbuje to robić. Dlatego właśnie trzeba wejść z nią w otwarty, merytoryczny spór. Ten dzisiejszy spór jest tylko kolejnym ogniwem łańcucha, którego wcześniejszymi elementami były przede wszystkim rewolucja Kopernikańska i teoria Darwina. A także — szerzej — rozwój nowoczesnej nauki i postępujący wraz z nim rozdział instytucji religijnych od państwa. Kopernik i Darwin rozbili w proch teologiczno-biblijny mit o tym, że Ziemia jest centrum kosmosu, człowiek jest wyróżnionym spośród innych jej mieszkańców gatunkiem, stworzonym na obraz i podobieństwo Boga w jednym stwórczym akcie. Współcześni ateiści twierdzą, że nie ma dziś ani jednego religijnego twierdzenia, które wytrzymałoby konfrontację z logiką i faktami. A to właśnie doświadczenia ubiegłego wieku, postęp medycyny i technologii informacyjnych, uświadomiły nam z jak gigantycznym cierpieniem mamy do czynienia wokół. I jak bezradna wobec tego cierpienia jest religia. A nawet gorzej. „Religia nadal” – pisze Peter Singer w jednym ze swoich esejów — „jest główną przeszkodą na drodze do reform, które wielu ludziom na całym świecie przyniosłyby ulgę w cierpieniu. Pomyślcie tylko przez chwilę o sprawach takich, jak skuteczne zapobieganie ciąży, aborcja, pozycja kobiety w społeczeństwie, wykorzystywanie embrionów do badań naukowych w medycynie, wspomagane samobójstwo, postawy wobec homoseksualistów i traktowanie zwierząt. W każdym z tych przypadków, gdzieś w świecie, przekonania religijne są przeszkodą na drodze do zmian, które uczyniłyby świat bardziej przyjaznym, bardziej ludzkim i bardziej wolnym”.

Singer, Harris czy Dawkins — choć przez rozmaitych publicystów czy bywalców internetowych forów bywają określani mianem „antychrystów” bądź też, w wersji łagodniejszej, „jeźdźców apokalipsy” czy też „architektów cywilizacji śmierci” – są ludźmi raczej łagodnymi i otwartymi na dyskusję. Singer rozmawia z każdym, nawet z agresywnymi grupami swoich najzacieklejszych ideowych przeciwników, którzy regularnie zakłócają jego wystąpienia. Kilka lat temu, podczas wykładu w Instytucie Zoologii w Zurychu, wdarli się na salę i skandowali obraźliwe hasła. Mimo to Singer próbował nawiązać z nimi kontakt. W odpowiedzi został zaatakowany już nawet nie werbalnie, ale fizycznie. Jeden z uczestników protestu wdarł się na scenę i uderzył go w twarz. Dawkins regularnie nagrywa dla BBC programy, w których spotyka się z najbardziej skrajnymi chrześcijańskimi fundamentalistami i próbuje nawiązać z nimi dialog. Harris — po publikacji swojej pierwszej książki — został zarzucony tak ogromną liczbą listów i maili zawierających najbardziej wymyślne inwektywy, że całą następną książkę, „Letter to Christian Nation” („List do narodu chrześcijańskiego) napisał w odpowiedzi swoim agresywnym respondentom.

A jednak — poza inwektywami, albo arbitralnymi oskarżeniami o promowanie „bezbożnictwa” i „deprawowanie ludzi” (skądinąd podobne oskarżenia spotkały dwa i pół tysiąca lat temu Sokratesa) — żadna właściwie merytoryczna, kompetentna odpowiedź na ich zarzuty nie została sformułowana. Profesor filozofii Alister McGrath, autor książki będącej odpowiedzią na „Boga urojonego” Richarda Dawkinsa, a także jeden z głównych polemistów najnowszej książki Stephena Hawkinga, w której ten wybitny fizyk twierdzi, ze „Bóg nie stworzył wszechświata” i żadna koncepcja stwórcy nie jest nam do zrozumienia rzeczywistości potrzebna, ogranicza się do arbitralnego powtarzania, że Bóg świat stworzył. Dinesh D’Souza, znany amerykański publicysta katolicki, który występował w publicznych debatach z Peterem Singerem i Christopherem Hitchensem, powtarza jak mantrę, że nazizm i stalinizm były „reżimami ateistycznymi”. To samo zresztą czyni Tomasz Terlikowski — którego z racji wykształcenia i filozoficznych kompetencji stać przecież na więcej — na filmach krążących po YouTube określający każdego kto postuluje legalizację eutanazji osobliwym mianem „eutanazisty”. Tak jakby D’Souza czy Terlikowski nie rozumieli — na co wskazywało przecież wielu myślicieli, między innymi autor wielu przenikliwych analiz systemów totalitarnych Raymond Aron czy wybitny filozof Bertrand Russell — że nazizm i komunizm były ideologiami par excellence religijnymi, opartymi na dogmatycznej wierze w jedynie prawdziwą wykładnię świata, nie zaś na krytycznej weryfikacji własnych sądów i założeń. A może oni to jednak rozumieją? Wolą jednak tę tanią demagogię niż realną konfrontację z pytaniem Singera, Harrisa, Chwedeńczuka czy Dawkinsa. Bo czy ktokolwiek jest w stanie udzielić na nie sensownej odpowiedzi? Postępująca poprawa warunków życia zachodnich społeczeństw, przejmowanie przez świeckie państwo rozmaitych ról społecznych dotychczas zarezerwowanych dla instytucji religijnych, osłabienie politycznej pozycji Kościoła katolickiego i innych kościołów chrześcijańskich — to wszystko, jak słusznie uważają znawcy tej problematyki, niewątpliwie są także powody, dla których religia przyciąga współcześnie coraz mniej ludzi.

Ale czy mimo wszystko ktoś, kto najpierw tworzy wyjątkowo mroczny i nieprzyjazny świat, następnie umieszcza w nim ludzi i zwierzęta, a później spokojnie i bezczynnie patrzy na ich potworne cierpienia, które w mgnieniu oka mógłby zniwelować — czy ktoś taki nie wydaje ci się albo zwyczajnym monstrum, albo też zwyczajnym monstrualnym wymysłem?

Już tu jesteśmy

0%

Był rok 1883, kiedy Samuel D. Warren, błyskotliwy, doskonale zapowiadający się prawnik, świeżo upieczony absolwent prestiżowej Harvard Law School, poślubił Mabel Bayard, córkę wpływowego amerykańskiego senatora. Na wystawne przyjęcie zaproszono wszystkich liczących się przedstawicieli ówczesnej politycznej i prawniczej elity Bostonu. W tym wymagającym towarzystwie brylował także Louis Brandeis – serdeczny przyjaciel pana młodego z czasów studenckich, jego aktualny wspólnik w niedawno otwartej kancelarii i równie jak on obiecujący adwokat, a przy tym urodzony w Kentucky syn żydowskich emigrantów, którzy w latach 50. XIX wieku uciekli z Pragi z obawy przed narastającym antysemityzmem. Obydwaj przyjaciele bawili się doskonale, nie zdając sobie jednak sprawy – to bowiem przywilej perspektywy historycznej, z zewnątrz spoglądającej na dokonane już i przeżyte losy – że właśnie ten radosny dzień zadecyduje w jakimś sensie nie tylko o ich własnych karierach, lecz także, a może przede wszystkim, o przyszłym kształcie prawno-społecznego porządku zachodniej kultury.

Rodzice Brandeisa pamiętali publiczne piętnowanie ich żydowskiego pochodzenia, gazetowe śledztwa doszukujące się podejrzanych w oczach opinii publicznej etnicznych korzeni, atmosferę nagonki i nieustanne poczucie zagrożenia. Louis słuchał tych opowieści i chociaż były dla niego wyłącznie odpryskiem egzotycznej, nieznanej przeszłości, która go przecież w najmniejszym stopniu bezpośrednio nie dotyczyła, zdawał sobie sprawę, że ta spokojna i wolna od podejrzliwych spojrzeń egzystencja, którą wiodą w Stanach Zjednoczonych, jest mimo wszystko dobrem rzadkim i luksusowym. Warren, dotychczas beztroski, nie miał o tym wszystkim zielonego pojęcia, dlatego relacje z rodzinnych perturbacji przyjaciela nie robiły na nim specjalnego wrażenia.

Ślub z Mabel Bayard radykalnie odmienił jednak jego życie. Małżeństwem przebojowego adwokata i córki znanego polityka od samego początku zainteresowali się reporterzy bostońskich gazet. Chodzili za nimi krok w krok. Regularnie publikowali teksty dotyczące ich życia. W latach 1883–1890 ukazało się ponad sześćdziesiąt artykułów opartych na plotkach i doniesieniach rozmaitych „życzliwych”, acz anonimowych znajomych i przyjaciół obu połączonych rodzin, w tym wielkie relacje z pogrzebów matki i siostry Warrena. Wściekły i bezradny wobec tej wdzierającej się w jego życie fali sensacji i wścibstwa, zwierzał się ze swej bezsilności najbliższemu przyjacielowi. Ich długie rozmowy zaowocowały ostatecznie wspólnie napisanym artykułem, który – jak zgodnie twierdzą historycy – okazał się absolutnym kamieniem milowym amerykańskiego i światowego prawodawstwa. Liczący 7222 słów (jak na dzisiejsze standardy – objętość zdecydowanie skondensowana) esej pod tytułem „Prawo do prywatności” (The Right to Privacy) ukazał się w 1890 roku na łamach „Harvard Law Review” – i po dziś dzień pozostaje jednym z najważniejszych i najczęściej cytowanych prawniczych dokumentów wszech czasów.

Prawo do prywatności – dowodzili autorzy – jest od zawsze zawarte w prawie zwyczajowym, choć do tej pory nie zostało jeszcze dookreślone i wyszczególnione. Chodzi tu jednak o istniejące już i niezbywalne dobro, które, wobec gwałtownego rozwoju prasy i fotografii prasowej, domaga się jednoznacznego sformułowania. Jego zasadniczym przedmiotem jest „nienaruszalna osobowość człowieka”, każdy z nas bowiem winien „być pozostawiony w spokoju”, jeśli tylko sobie tego życzy.

2.

Trzydzieści jeden lat wcześniej pojawia się w kulturze amerykańskiej inny tekst, który wywrze na kształt współczesnego świata równie fundamentalny wpływ, co oparte na smutnych, osobistych doświadczeniach dzieło Warrena i Brandeisa. Jego autorem jest Samuel Smiles, szkocki pisarz i filozof, nieco dziś zapomniany ojciec założyciel gatunku literackiego, który od wielu już lat niepodzielnie dominuje wszelkie możliwe listy bestsellerów. Jednak niepozorna książeczka Smilesa pod napawającym nadzieją tytułem „Samopomoc” – książeczka, która skądinąd, zanim trafiła na księgarskie półki, nie znalazła szczególnej aprobaty w oczach kilku liczących się wówczas wydawców – wyznacza nie tylko moment narodzin nowoczesnej literatury poradnikowej. Jak twierdzi Eva Illouz, wybitna izraelska socjolożka, Smiles dokonuje także zasadniczej reorientacji w sposobie konstruowania zachodnich narracji tożsamościowych, a tym samym – wraz z pojawiającym się na arenie idei kilkadziesiąt lat później Zygmuntem Freudem – staje się prekursorem zjawiska określanego przez Illouz mianem „kultury terapeutycznej”.

 

Chociaż pierwotne przekazy Smilesa i Freuda zasadniczo się od siebie różnią, w miarę rozwoju kultury popularnej, gazetowego poradnictwa i psychoanalizy stapiają się w jeden narracyjny stop, wyznaczający w ogromnej mierze nasz dzisiejszy sposób konstruowania i rozumienia „ja”. Rewolucyjny potencjał tkwiący w egalitarnym komunikacie „Samopomocy” – możesz zmienić swoje życie niezależnie od miejsca, jakie zajmujesz w społecznej strukturze, potrzebujesz tylko odpowiednio nastrojonej i zdeterminowanej woli, twoja sytuacja zewnętrzna odzwierciedla bowiem dynamikę wewnętrznych przekonań i napięć – zderza się najpierw z gruntownie konserwatywną psychoanalityczną diagnozą, w myśl której społeczne i kulturowe uwarunkowania są generalnie rzecz ujmując nieprzekraczalne, a przynajmniej nie poprzez proces psychoanalityczny. „W obliczu nadmiaru nerwicowego nieszczęścia na całym świecie, które pewnie nie musiało zaistnieć – pisze Freud w 1919 roku – to, które jesteśmy w stanie usunąć, jest prawie nieistotne. Poza tym, nasze warunki życiowe ograniczają naszą pracę do dobrze sytuowanych klas wyższych (…) Dla szerszych warstw społecznych, które w najwyższym stopniu cierpią na nerwice, nie robimy tymczasem niczego”. Co więcej, gotowość ludzi biednych do zmierzenia się z własnym zaburzeniem jest nie tylko problematyczna, ale wręcz – dla nich samych – w jakimś sensie groźna, „ponieważ ciężkie życie, jakie ich czeka po wyzdrowieniu, nie jest dla nich żadną atrakcją, a choroba daje im możność ubiegania się o pomoc społeczną”.

Tymczasem współczesna kultura terapeutyczna doskonale spaja obie te metody, konstruując wizję, w obrębie której psychoanalityczne „przepracowanie” osobistej historii – rozpoznanie splątań w relacjach z rodzicami, rozbrojenie destrukcyjnego potencjału wczesnych traum oraz last but not least uświadomienie ukrytych tendencji i wzorców blokujących psychologiczny rozwój – staje się sposobem na osiągnięcie wielopoziomowego sukcesu. Uwewnętrznienie emocji, koncentracja na jednostkowym doświadczeniu i jednostkowej historii, praca nad relacjami intymnymi, odnajdywanie indywidualnych wczesnodziecięcych uwikłań w przestrzeni rodzinnej, analiza pragnień, życzeń, kompleksów i zahamowań, niepoddana analizie działalność w świecie zewnętrznym kwalifikowana jako acting out oto instrumenty, z pomocą których konstytuuje się we współczesnej kulturze terapeutycznej „dojrzałe i świadome «ja»”, dopiero po przejściu wszystkich wspomnianych etapów gotowe do pełnego i nieneurotycznego uczestnictwa w sferze publicznej. A ponieważ proces analityczny jest właściwie nieskończony – nie ze względu na filozoficzne założenia psychoanalizy albo psychologiczną realność, ale przede wszystkim ze względu na podaż terapeutycznej oferty, która, żeby zachować rynkową atrakcyjność, musi utrzymywać klienta w stanie permanentnego zapotrzebowania na swoje usługi – współczesna jednostka wciąż przepracowuje osobistą historię, pozostając w nieskończonej gotowości do podjęcia realnej konfrontacji z otaczającym ją światem, ale nigdy jej faktycznie nie podejmując. Przemysł terapeutyczny sukcesywnie anektuje zaś kolejne zachowania czy doświadczenia jako problemy wymagające psychologicznej korekcji, będąc przy tym – jak podkreśla Illouz i jak wskazywał wielokrotnie amerykański psycholog i zarazem krytyk psychoterapii James Hillman – nośnikiem coraz bardziej restrykcyjnych i niemożliwych do spełnienia ideałów. To właśnie wiele nurtów terapeutycznych posługuje się dziś na przykład wysoce normatywną wizją „dojrzałego rodzicielstwa”, choć tradycyjna forma rodziny, jak pokazują statystki, zdecydowanie odeszła już w przeszłość. Sięganie po niedościgniony wzorzec rodzica – rozpoznającego wszystkie potrzeby dziecka, dbającego o jego autonomię, a zarazem spełniającego funkcję miękkiego autorytetu, rozumiejącego i wyzbytego tendencji „toksycznych” – tworzy przede wszystkim dogodną sytuację rynkową. Wytwarza mianowicie zapotrzebowanie na terapeutyczne usługi, diagnozuje bowiem większość realnych rodzin jako środowiska tak czy inaczej dysfunkcjonalne, naruszające więc naturalną harmonię psychiki ich członków, ci zaś dopiero w procesie analizy będą mogli uporać się z ciężkim brzemieniem przeszłości.

„Zdrowa” tożsamość wykuwa się tutaj zatem w niekończącym się procesie analitycznym, którego terenem jest prywatna, intymna historia – relacje z rodzicami, partnerem czy partnerką, ukryte pragnienia i marzenia, fantazje seksualne, kompleksy, zahamowania i lęki. Osobista historia otoczona jest więc szczególną troską, jako podłoże, na którym wyrasta indywidualne i niepowtarzalne „ja” – o tyle jednak, co istotne, o ile procesowi wzrostu towarzyszy troskliwa i profesjonalna asysta. Psychoterapeutyczny gabinet staje się konfesjonałem, psychoterapeuta zaś spowiednikiem, żaden niepowołany intruz nie ma prawa zakłócić głębokiej, intymnej relacji pomiędzy nim a pacjentem, tajemnica ochrania szczegóły ich spotkań, padają słowa i wyznania, które mogą paść tylko tutaj. W tym bezpiecznym zaciszu, niczym w alchemicznej retorcie, mieszają się i krystalizują zasadnicze składniki „psychologicznej dojrzałości” – i dopiero po takich preliminariach można odpowiedzialnie próbować uczestnictwa w szkole, pracy czy związku, tylko po to jednak, aby następnie powrócić do terapeutycznej konspiracji i poddać gruntownej refleksji wszystkie te nowe, zewnętrzne wobec terapii doświadczenia.

Wewnętrzna przestrzeń i osobista historia – widziane, a zarazem przetwarzane w zapośredniczających oczach innego – nabierają w tym kontekście fundamentalnej wagi. Stają się w pełnym tego słowa znaczeniu święte. Podobnie jak ongiś tajemnica boskiej transcendencji stała u podstaw społeczno-politycznego porządku – na co zwróciła niedawno uwagę Jill Lepore, amerykańska historyczka i publicystka „New Yorkera” – tak dzisiaj przemieściła się ona w domenę jednostki i jej prywatnego świata. Szczególny proces sekularyzacji (a także psychologizacji) metafizycznej tajemnicy, na której zbudowano średniowieczną strukturę państwa – uważa Lepore – doprowadził do stopniowych i subtelnych przesunięć, w wyniku których ten tradycyjny porządek uległ całkowitemu odwróceniu. Instytucje stały się transparentne – tajemnica zaś jednostkowa. Współczesny mieszkaniec zachodniej kultury żywi zatem głębokie przekonanie o niezbywalnej wadze swoich osobistych doświadczeń – są one wszak budulcem jego niepowtarzalnego „ja”, decydują o powodzeniu bądź fiasku podejmowanych życiowych działań, stanowią także klucze do skarbca, w którym ukrywają się wszystkie jego dotychczas niezrealizowane siły i potencjały. Są więc – mówiąc bez większej przesady – świeckim, ale przez to wcale nie mniej mitologicznym, depozytem jego osobistego losu i przeznaczenia. Tyle że w czasach średniowiecznych koniecznym zapośredniczeniem pomiędzy jednostką a jej losem była instytucja Kościoła, w dobie kultury terapeutycznej jest nią natomiast terapeuta albo w ogóle „inny”, przed oczami którego, w myśl zasady esse est percipi, jednostkowa tożsamość przyobleka się w byt, a zarazem wyzwala z magmy nieistnienia.

3.

Przemiany związane z rozwojem mediów i technologii informacyjnych – które Warren i Brandeis tak doskonale wyczuli może właśnie dlatego, że dość wcześnie padli ich ofiarą – splatają się z przemianami w narracjach tożsamościowych opisywanymi przez Illouz czy Hillmana. Dopiero perspektywa uwzględniająca oba te kulturowe nurty jest w stanie zadośćuczynić paradoksalnemu kontekstowi współczesnych debat o prywatności. Z jednej strony bowiem epoka reality shows, mediów społecznościowych i przenikającej do głównego nurtu pornografii wydaje się czasem nieograniczonego ekshibicjonizmu, któremu obca jest jakakolwiek intymność, z drugiej strony walka o prywatność staje się gorącym tematem politycznych sporów, wszelkie zaś jej naruszenia – zwłaszcza czynione pod płachtą działających w sekrecie tajnych służb – wywołują gigantyczne emocje i protesty.

Dlaczego zatem współczesny mieszkaniec Zachodu żyje w tego rodzaju rozdarciu? Dlaczego jedną ręką publikuje na portalach społecznościowych prywatne zdjęcia, deklaruje swoje polityczne, estetyczne i egzystencjalne sympatie oraz antypatie, dlaczego sekunda po sekundzie sprawozdaje najintymniejsze szczegóły swojego osobistego i zawodowego życia, dlaczego gotów jest odwiedzać telewizyjne i radiowe programy, w których chętnie relacjonuje najbardziej pikantne momenty własnej biografii, a zarazem drugą ręką gwałtownie protestuje przeciwko działaniom zakładającym podsłuchiwanie jego rozmów telefonicznych albo lekturę elektronicznej poczty?

Sytuacja niewątpliwie dwuznaczna. Przemieszanie narracji opartej na pojęciu samorealizacji z psychoanalityczną opowieścią o tożsamości wykuwającej się w procesie retrospektywnej konfrontacji ze sferą intymnych doświadczeń i traum, pada mianowicie na żyzny grunt rozwijających się błyskawicznie technologii informacyjnych. Proces terapeutyczny bowiem – zakładający fundamentalne, ale kontrolowane ogołocenie, pełną ekspozycję chaotycznej plątaniny traum i fantazji, aby, za pośrednictwem asystującego i obserwującego innego, przeobraziły się one gruntownie i ukonstytuowały nowe, stabilne, dojrzałe, odpowiadające ideałowi „ja” – staje się dzięki swojej transparentności i masowej dostępności jedyną dostępną formą partycypacji w jakiejkolwiek zbiorowości. Eksponując siebie publicznie, jednostka dowodzi swojej odrębności, a zarazem poświadcza własne istnienie – staje się, w pełnym znaczeniu tego sformułowania, pełnoprawnym uczestnikiem grupy, którą tworzą pospołu dokonujące podobnego rytualnego obnażenia albo tylko obserwujące obnażających się innych jednostki, oferujące odpowiednio negatywny bądź pozytywny feedback.

Innymi słowy, w panterapeutycznej kulturze niemal każda forma interakcji z innymi staje się quasi-terapią. Jej warunkiem jest jednak deklaratywna, choć w gruncie rzeczy prawie stuprocentowo iluzyjna kontrola. Kontraktowy charakter sytuacji terapeutycznej, a więc także wejścia w sferę publiczną, ma charakter niekwestionowanego dogmatu, podtrzymującego konieczne przekonanie o dobrowolnym i podmiotowym uczestnictwie zaangażowanych w nią stron – a także sankcjonującego i zachowującego tajemnicę tej współczesnej powszechnej spowiedzi. W sieci rozwiniętych technologii informacyjnych kontrola nie jest wszakże możliwa czy raczej zasięg jej obowiązywania poszerza się w sposób nieprzewidywalny. Tracą więc ją zarówno ci, którzy decydują się na pozornie sterowane obnażenie, jak i ci, którzy występują w roli jego świadków. I jedni, i drudzy wprzęgnięci zostają natomiast w samoczynnie napędzające się i rozrastające informacyjne perpetuum mobile – żyjące własnym życiem, a przy tym utrzymujące swoich uczestników w przekonaniu, że to oni dyktują tutaj wszelkie warunki. Wydaje się im, mówiąc dosadnie, że panują nad informacjami udostępnianymi innym – tymczasem nikt nad nimi nie panuje, łącznie zresztą z tymi, którzy specjalizują się w magazynowaniu i przetwarzaniu tych danych.

Działają tu bowiem także dwie mniej lub bardziej widoczne agendy – polityka i biznes – które realizują poprzez tę wirtualną sieć zależności własne cele. Ilekroć cele te stają się jawne, ilekroć przedostają się do opinii publicznej – jak w przypadku ujawnienia planów wdrożenia systemu PRISM albo doniesień o profilowaniu użytkowników portali społecznościowych, mającym na uwadze marketingowe wykorzystanie ich preferencji i sympatii – tylekroć podnoszą się głosy sprzeciwu, oparte jednak zazwyczaj na fałszywym z gruntu przekonaniu o wolności i niepodległości wszystkich uczestników tej informacyjno-tożsamościowej rozgrywki. Tymczasem są one dopiero do zdobycia, a im dłużej podtrzymujemy przekonanie o ich realności, tym bardziej atrakcyjnym stajemy się obiektem rozmaitych politycznych i marketingowych działań.

Dopiero bowiem rozpoznanie, że nasza osobista historia jest w istocie banalna i powtarzalna, dopiero rozpoznanie, że nasze personalne dramaty, lęki, traumy i fantazje odtwarzają schematy popularnych terapeutycznych narracji, dopiero zatem doświadczenie fundamentalnej nieistotności naszej indywidualnej historii, uczyni nas realnie odpornymi na marketingową obietnicę osiągnięcia wyobrażonej psychologicznej dojrzałości albo innego niedosiężnego ideału. Dopiero świadomość, że już tu jesteśmy – w splątaniach, relacjach, zależnościach, deficytach i roszczeniach wobec innych – pozwala przekroczyć oczekiwanie, że musimy się do właściwego istnienia w drodze specyficznego procesu terapeutycznego przygotować. Wówczas ta samonapędzająca się machina wytraci na chwilę impet, a realna dyskusja o granicach prywatności, relacjach pomiędzy biznesem, polityką a internetem oraz kodeksem postępowania w sieci stanie się na nowo możliwa.

Dopóki jednak ja sam traktuję moją indywidualną historię, moje fantazje, pragnienia, traumy, relacje i predylekcje jako dokumenty pierwszej wagi konstytuujące w oczach innych moją publiczną tożsamość, dopóty dokładnie w ten sam sposób traktować i używać ich będą zarówno poszukujący łatwego zysku marketingowcy, jak i przekonani o doniosłym ich znaczeniu politycy. A przecież mogę pomyśleć je zupełnie inaczej, mogę uznać, że określają i definiują mnie na przykład zaangażowanie w realną zmianę sytuacji cierpiących; autentyczna pomoc niesiona tym, którzy jej potrzebują; miłość do innego człowieka, której nie muszę „przepracowywać” i której nie rozpatruję jako projekcji moich własnych uwarunkowań albo zaspokojenia moich infantylnych pragnień czy aktualnych potrzeb. Nie odwróci to zapewne zasadniczych procesów cywilizacyjnych, ale być może choć trochę osłabi dojmujący ciężar zachodniego ego, które nareszcie, jak postulowali Warren i Brandeis, będzie mogło „być pozostawione w spokoju”.

Cykl tekstów filozoficznych „Rzeczy i myśli” powstaje we współpracy z Fundacją na rzecz Myślenia im. Barbary Skargi w ramach projektu finansowanego ze środków Fundacji PZU.
W cyklu, co kilka miesięcy, będziemy też zamieszczać listę filozoficznych nowości wydawniczych z krótkimi omówieniami. Prosimy o nadsyłanie książek na adres redakcji. Kolejny tekst powstanie na podstawie nowości nadesłanych do końca września.

Kto da radę jaszczurom?

0%

Świat teorii spiskowych jest uporządkowany, hierarchiczny i sprawiedliwy. Idealny dla samotnego i niepewnego mieszkańca Zachodu.
Kto rządzi światem?

I czy istnieje jeden ukryty ośrodek władzy czy też raczej kilka walczących ze sobą o wpływy? Czy finansowa elita dąży do zredukowania populacji? Czy lądowanie na Księżycu było inscenizacją? Czy najważniejsi światowi politycy, bankierzy i gwiazdy filmowe są w istocie –

Nim sięgniesz po telefon do psychiatry

0%

Wizja terapeutyczna zaczyna być wszechobecna, my zaś przeżywamy dziś i pojmujemy rozmaite zdarzenia, które nas spotykają, w kategoriach zahamowań
Dziesiątki tysięcy książek, miliony pomysłów, projektów i koncepcji. Idee inspirują, zapładniają wyobraźnię, zmieniają rzeczywistość. Kręcą światem. Co tydzień prezentujemy te, które nas uwiodły

Czy można wyobrazić sobie coś bardziej intymnego niż emocje?

Zwłaszcza emocje trudne, bolesne, wiążące się z poczuciem niezrozumienia, traumą albo ciężkimi doświadczeniami z przeszłości?