Ten trzeci

0%

„Chaos króluje”.

Lis w filmie „Antychryst” Larsa von Triera

W książce „We’ve Had a Hundred Years of Psychotherapy And the World’s Getting Worse” („Psychoterapia ma sto lat, a ze światem jest coraz gorzej”) James Hillman prowokacyjnie odpowiada swojemu przyjacielowi Michael’owi Venturze na z pozoru niewinne pytanie. Czy raczej – na anegdotę o pewnej kobiecie, która przeżyła ciężkie uczuciowe rozczarowanie i doszła na tej podstawie do wniosku, że to właśnie cierpienie, nie zaś pełna nieustającej euforii rajska koegzystencja, jest sednem doświadczenia miłości. Zamiast – jak to zwykle psychologowie mają w zwyczaju – wytłumaczyć Venturze, że jego znajoma w nieuprawniony, a także w pewnym sensie infantylny sposób, dokonała przeniesienia (i rozszerzenia) swojej osobistej klęski na całość romantycznych relacji, Hillman ochoczo się z nią zgadza. Tak – twierdzi z przekonaniem – miłość faktycznie nieuchronnie łączy się z cierpieniem. To właśnie w miłości narażeni jesteśmy na najgłębsze zranienia. To właśnie miłość przynosi całkowite zaprzeczenie wszystkiego, czego od niej oczekujemy.
Nigdzie indziej, w żadnym spośród licznych obszarów naszego życia, rozczarowanie nie zdarza się tak często, jak w najbliższych, najbardziej intymnych związkach. Ktokolwiek sądziłby, że miłość zaleczy jego rany, że rozpuści lęk czy rozpacz, tkwi pogrążony w najpospolitszych, najbardziej mylnych, a zarazem także niezwykle trwałych iluzjach i marzeniach – które jednak, prędzej czy później, zmuszą go do bolesnej konfrontacji z ambiwalentną, okrutną i niepokojącą naturą Erosa.

2.

Ujawnia się ona najczęściej niepostrzeżenie, bez zapowiedzi. Niewinna słodycz zakochania, zrozumienie bez słów, doskonałe duchowe i cielesne pokrewieństwo wydają się zatopione w miękkiej, kojącej materii bezczasu. Jednak poza spokojem panującym w tym doskonale symetrycznym naczyniu, w którym kochankowie trwają pozornie oddzieleni od wszelkich naturalnych rytmów świata – stopniowo budzą się w ich życiu także inne jakości.
Kiedy miłosne uniesienie powoli wytraca swój impet, pomiędzy kochanków wkracza wyobraźnia – żyjąca jakby własnym życiem, osobnym, niepodległym wobec pysznych uroszczeń świadomości. W każdej diadzie – mówi Hillman – prędzej czy później pojawia się bowiem ktoś trzeci. Związek między dwojgiem ludzi już w momencie powstania zawiera w sobie potencjalność zdrady, zawiera – początkowo uśpione i nierozwinięte – wyobrażenie intruza, który rozbija ich oceaniczną symbiozę. Ów intruz – który być może nigdy nie pojawi się w rzeczywistości – staje się cichym obiektem podejrzeń i zazdrości. Staje się niemal pełnoprawnym – choć czysto imaginacyjnym – konkurentem, dystraktorem, załamaniem na dotychczas niezmąconej tafli bezgranicznego uczucia i bezgranicznego oddania.

3.

Do czego potrzebujemy zazdrości, niespełnienia, do czego potrzebujemy miłosnych zawodów, zdrad i klęsk? Dlaczego siła, która w niewytłumaczalny sposób gwałtownie nas do siebie przyciąga, potrafi równie niewytłumaczalnie i równie gwałtownie nas rozdzielić – niekiedy w stopniu tak ogromnym, że człowiek, który jeszcze do niedawna był nam najbliższy, dzisiaj wydaje się najbardziej obcy i niedostępny? Dlaczego miłość – o której słyszymy z każdej strony, że jest przestrzenią wolności i zaufania – zdecydowanie aż nazbyt często czyni z nas niewolników? Niewolników zarówno własnych, jak i cudzych projekcji, fantazji czy obsesji. Dlaczego pomiędzy mnie i ciebie wkracza zawsze ktoś trzeci, dlaczego nie potrafimy się bez niego obejść, dlaczego spędza nam sen z powiek i zatruwa nasze myśli podstępną trucizną nieufności?

4.

Starożytni Grecy, którzy Erosowi poświęcili w swojej mitologii wiele miejsca, byli doskonale świadomi jego ambiwalentnej, niejednoznacznej natury. Eros jest jednym z najstarszych bogów, zrodzonym wprost z pierwotnego chaosu – wcielającym go więc zatem, uczestniczącym w nim, w sposób stały i niezmienny do niego odniesionym. Fenomenologia doświadczenia miłości – o której Hillman mówił i pisał bardzo dużo – stara się uchwycić rzeczywisty przebieg intymnych relacji, rzeczywistą dynamikę emocji, które w nich pracują, rzeczywistą gamę jakości, które je przenikają. W odróżnieniu od stereotypowych pragnień i obrazów zapełniających kulturę masową, a co za tym idzie także naszą wyobraźnię – perspektywa, z której przemawia Hillman, przynosi zaskakującą i sprzeczną być może z nawykową intuicją odpowiedź na wymienione wyżej pytania.
Bezpieczeństwo, stabilność, struktura, zaufanie, symbioza, spełnienie i inne jakości, z którymi przywykliśmy wiązać miłość – wszystko to są warowne mury mające skutecznie odgrodzić nas od chaosu szalejącego gdzieś „na zewnątrz” symbiotycznego naczynia, w którym stapiamy się ze swoim ukochanym czy ukochaną. Miłość – wierzymy – ma nas unieśmiertelnić, ma zatrzymać czas, ma zastopować wszechobecną entropię. Tymczasem – oto wielki podstęp Erosa – miłość jest w istocie tą siłą, z pomocą której chaos włącza się w nasze życie, staje się jego pełnoprawną częścią, przypomina o sobie i domaga się uznania, uwzględnienia i uwagi.
Najprawdziwiej kochamy więc wtedy, kiedy ogarnia nas szaleństwo, kiedy nie jesteśmy w stanie sprostać potędze uczucia, kiedy tracimy głowę, robimy rzeczy, których nigdy byśmy nie zrobili, kiedy cierpimy, zdradzamy i jesteśmy zdradzani, kiedy miota nami zazdrość, niepewność i wściekłość. Dlatego właśnie o miłości nie ma pojęcia ten, kto nigdy nie przeżył miłosnego zawodu.
Chaos jednak nie zna litości. Prędzej czy później o sobie przypomni. Inicjacja w chaos – podstawową i nieusuwalną formę istnienia – jest bowiem nieunikniona, podobnie jak nieuniknione jest cierpienie w miłości.

On the importance of sadness

0%

A lecture for A Night of Philosophy and Ideas, Brooklyn, New York,
February 1 and 2, 2020
Translated by Mark Ordon

Today we will be looking into theorizing, therefore something which today’s world does not especially seem to hold in esteem. Speculation, excessive analysis and generally any other activity that philosophy has been undertaking with great pleasure for the past two and a half thousand years are currently looked upon as something useless at best or hazardous to your health at worst.

Now action is a completely different story. Practice. These categories, readily confronted with boring and stiff meditation, are presented as being the most valuable, or rather the only valuable ones. Don’t meditate – act! Be yourself. Do this or that. Connect with yourself. Follow your heart. You’ve heard these slogans many times, right? They all communicate one thing: deliberating and splitting hairs makes no sense; action is what counts.

That is the first myth which I would like to bid farewell to right from the start. Distinguishing between theory and practice, analysis and action, speculation and activity, is arbitrary and just wrong. In the world of human matters, theory and practice closely intermingle; they are two aspects of the same reality. They do not exist in isolation, they do not occur as separate phenomena.

Kurt Lewin, an outstanding 20th century psychologist and developer of the field theory would say that there is nothing more practical than a good theory. It’s a simple and insightful thought. It means roughly the same as the famous statement put forth by Ludwig Wittgenstein in his book, “Tractatus Logico-Philosophicus” – the limits of my language mean the limits of my world.

In other words, everything that I have available – in my senses, concepts and imagination – is available to the point that it falls into some model of understanding. I can do something consciously only if I know what I’m doing. My practice is therefore a derivative of the theory which I govern. The derivative of ideas which are present in my mind.

Let’s take the simplest of examples – eating. It’s really the idea of a meal that I possess along with my idea of taste that will shape this special experience. Of course, a hamburger eaten in haste is sometimes a sad necessity of life. The only available option. But it could also be the effect of a meager idea, according to which the sole purpose of eating a meal is to provide the body with the appropriate portion of calories.

If I were to expand this idea with a notion of community, an alchemical process of preparing food, the transformation of separate ingredients into an integral whole, my practice would be much different then. 
 The ever popular separation of theory and practice we are seeing nowadays combined with the unilateral emphasis on the latter therefore means the impoverishment of the experience above all. The immobilization of contemplation. Lack of alternatives. Entrapment in a monoperspective, a maniacal fixation on activity.


2.


Is that indeed why contemplation is not valued today?

Because it disrupts your maniacal mode of operation? Because it runs the risk of recognizing your own limitations? Because it negates the both widespread and false dogma of modern times: that anything is possible if we only want it; that there are no borders that can’t be crossed ahead; that if we only want it strongly enough, we will succeed at everything, and that we will always be healthy, young, capable and beautiful, or we should at any rate be that way, that’s how we should feel, that’s what we should strive for? And this: that we need to think positive, always move forward, never stop improving. While any discomfort, such as the fear of an unknown future, regret after the loss of loved ones, how terrified we are by the fact that we will have to die someday, melancholy which grips us for no reason or depression which suddenly emerges amidst our daily tasks; so we need to eliminate all this discomfort with the help of a wide array of therapeutic techniques available on the market. From yoga to coaching, mindfulness, various forms of therapy, to Prozac or other more modern drugs like SSRIs. They need to be eliminated, because they limit expansion, slow you down and stop you, thus they make it impossible to achieve your goals.

We hear about that all over. Countless numbers of coaches, motivational speakers, authors of handbooks, people leading seminars or sessions, those providing individual and collective advice; in a nutshell, all those “technicians of life”, to coin a term used by Michel Foucault, which late capitalism is seeing swarms of. All these people offer us full-proof methods to gain extra superpowers. Control over your emotional life, better performance in your sex life, love life or professional life. All this to become stronger and more effective. And finally – last but not least – to do better on the market.

Society in late capitalism, who are as studies show atomized, affected by epidemics of loneliness, depression and addiction, brings to mind a swarm of small, one-person enterprises which are constantly competing with each other. And which from the very beginning, from the earliest years, need to attain additional skills to ensure elementary survival. Define goals, build your brand, sell yourself in a most appealing way! These are the excerpts from the modern ten commandments.

Plugged into this ideological network – or an unconscious set of profound beliefs, values and concepts which we breathe with, and which we consider to be the natural framework of the world – we absorb the ideas it is created with. We internalize these ideas, start to see the world through their prism. Our life practice becomes their reflection, much like a meal reflects the idea of eating. And sooner or later we really begin to believe in something that is after all the cornerstone of late capitalist individualism, which allocates all responsibility in the individual: the fact that we all make our own fortunes. That it is only our internal resources, our willpower, ability to postpone gratification, intelligence, ability to control our emotions, positive attitude, innovativeness, originality, and many other things – we could go on and on adding to this list – therefore, it is only our private and personal dispositions that influence our mood as well as our place on the social ladder. Our success and our failure.

Have you noticed how all these handbook-coaching-spiritual-therapeutic narratives never actually mention concepts like financial crisis, unemployment, discrimination, lack of opportunity, social inequality, racism, voracious economic system, flawed social care system, the rat race or selfishness as a model attitude to life or the glorification of greed? And many other words indicating something which we could collectively refer to as “structural issues”. It’s not so much that this entire layer – social, political, community, national – is disappearing, it’s actually not even being considered. It’s treated like a natural background, inviolable, unchangeable. Much like a landscape preserved with oil paint on a painter’s canvas, or rather theatrical scenery, in which the dramas of the main characters take place. It’s as if social organization were completely meaningless, as if it were non-negotiable, as if issues of the economic system, public policies, institutions whether functional or not, values which organize communal life were completely beyond the scope of any type of decision-making. Because in this system, decision-making encompasses our individual life only, our personal choices – everything else depends on them. On our decisions – in a very literal sense. 



3.



So it’s no wonder that optimism and positive thinking have become the official ideology of this type of system. Convinced of personal responsibility for success and failure – which in fact, as numerous sociological studies have been showing for years, depend above all on a person’s place in social hierarchy – blind to structural inequality, cruelty and injustice – we are additionally obligated to constant affirmation. Positive thinking in the professional, relational and health sphere, meaning in precisely those areas of life that closely depend on our cultural and social environment, is supposed to be a guarantee of positive results. If the results are lacking, then most likely defeatism infected our thoughts, they probably were not sufficiently infused with confidence in a bright future. Yet this has nothing to do with the social and economic system.

A fear of reflection and a focus on action certainly help to strengthen this type of structure. This unwillingness to embrace not even pessimism, but quite simply realism, which ascertains a fact that can be empirically verified – that there are impossible situations in life – is due in part to the simple individualistic gesture of transferring all responsibility to the individual. But this also has a deeper meaning, something much more cunning.

Namely, a ban on questioning the current structure of the world. A ban on casting doubt on the social and economic organization, as its ideology of individualism and positive thinking is its principle nourishment and adhesive. Just like in Christianity, where acedia, or that special mix of discouragement, sloth, indifference and sadness which matches the criteria of today’s Major Depressive Disorder to a tee, was and still is viewed as the effect of demonic forces, which a monk living in the 5th century AD named Evagrius Ponticus described in detail.

Where did the analogy come from? From the fact that the experience of acedia shows something horrible, something that could in no way fit in the world view framework of Christianity – the negation of a world created by an infinitely good and all-wise deity. So whoever feels discouraged, whoever is immersed in melancholy, and rather than get up in the morning praising the lord, having shaken off the miasmas of those peculiar, unsettling and gloomy dreams, stands there motionless, thinking about the validity or non-validity of taking any kind of action, does in fact experience the world as an unfriendly and dangerous realm. While any actions seem devoid of purpose and to no avail.

How can that be? The universe which the all-mighty and infinitely good deity called to being out of pure love, and then gave it all as a gift to man, created in his own image, for man to have dominion over; and this very universe is to be seen and felt as an enemy realm, fallen and imperfect? That’s nothing less than a slap in the face for the deity. That’s gnostic heresy, an evil whisper of some demonic forces which try to instill an aversion to that which by definition is outstanding and worthy only of thankful praise.

That’s why from the perspective of Christian theology, acedia or quite simply depression is seen as a sinful and undesirable condition. Of course, in today’s Catholicism as well as many other Christian denominations, a distinction is made between the medical perspective and spiritual perspective, rendering to the doctor the things that are the doctor’s and to the priest the things that are the priest’s. This is by the way a kind of necessary compromise which religious institutions agreed to keep up with the times and survive. Nevertheless, through the theological lens, acedia is still viewed as the effect of diabolical actions. Therefore something which should not be there, something which does not fit in the model of the world. Something which should thus be subject to the healing powers of exorcism or prayer.


The analogy between Christianity and modern-day capitalism is really striking. In modern-day capitalism, the doctrine of optimism applies, which directly implies the ban on questioning the social and economic organization, while in Christianity, which still is the basic structure with which we see and experience the world, there is a ban on acedia, or at any rate, its condemnation as a state which negates the magnificence of the deity.

So sadness or radical indifference which takes on the form of depression, either needs to be treated, with the help of medication or a variety of spiritual and therapeutic techniques, or subject to detailed exorcisms. In every case, a departure from joyous affirmation turns out to be something undesirable or even terrifying.

4.



The process of eliminating sadness, and difficult experiences in general, from the public sphere as well as from the realm of the so-called individual standard, has been described by numerous sociological studies and analyses. This is illustrated not only by the increasingly restrictive criteria for the diagnosis of depressive disorders appearing the each new edition of DSM, including the elimination of the “normal grief” category in the current fifth edition. Non-natural criteria which extend the range of experiences currently deemed as pathological require treatment. This is also illustrated by the systematic transfer of problems which were once the responsibility of social care to the domain of psychiatry. Meaning a medical discipline which perceives internal conditions above all as a derivative of the level of neurotransmitters in the brain – thus remaining in compliance with the individualist model mentioned before. Yet also the relation between the life situation and the occurrence of so-called mood disorders, which have been identified on several occasions, studied and described in detail, also demonstrate this.

You can see it quite clearly: in people with a difficult financial situation, or one that is getting worse, the probability of depression and anxiety disorder is several times higher than in people who do not need to worry about meeting their elementary vital needs. This dependency has been studied in sufficient detail to be able to rule out the interpretation that was presented as an alternative explanation of these correlations. The latter theory claims that the direction would be the opposite all together – that people who are prone to anxiety or depression have a harder time coping on the market and that’s why their financial situation is worse than is mentally healthy people. We know today that it is indeed the other way around.


Yet what does that mean in fact? It means quite simply that difficult emotions, including despair, melancholy or depression, are being with all due conviction eliminated from the contemporary cultural landscape; they constitute a type of litmus paper, a radar that indicates an array of things essential to our situation in the world, to the organization of this world and the order that rules within. And perhaps also, though this is a strictly philosophical theory, something about the nature of existence itself, or in any case about the human condition. 



5.



So to summarize, we have two fundamental forces acting in today’s reality, forces fighting for our souls – religion and the market – which explicitly assess sadness as a negative phenomenon. To reiterate: in the religious perspective, it appears as an emotion which casts doubt on the magnificence of the divine creation, therefore indirectly on the Creator himself. In the market perspective on the other hand, sadness which is expressed in ever more extreme definitions contained in each new edition of the DSM classification and radically expanding diagnostic criteria of depressive disorders that eliminate the concept of normal grief, appears as an indisposition which paralyzes productivity and effectiveness. One which makes action, activity, achieving goals impossible. Leading to an incapacity to work. And of course we know that a person who doesn’t work, doesn’t generate GDP, for all intents and purposes does not exist in this world. Well, maybe with the exception of the narrow percentage of the wealthiest people in the world, who don’t need to work because others work for them.
Yet, as I mentioned, they constitute only a fraction. An average citizen has to go to work to make money, to in turn be able to fulfill their very elementary vital needs. Anybody who has ever experienced a disruption in financial continuity knows this. When your bank cards and subscriptions stop working, when there’s no money to pay the rent, when buying food seems to be a radical expense, that’s when this invisible bloodstream of the modern world reveals itself.

It’s not difficult to notice that melancholy, sadness or finally depression, or melancholy in its most acute form, play exactly the same role in a capitalist system as in the Christian vision. They take away the will to act, they question the perfection of the social organization. And finally, on a deeper level, the negate the sense of all those activities which are presented not only as the necessary means to obtain money, but also a field of self-realization, development and the accomplishment of values much more lofty than purely pragmatic.

From this perspective, we can clearly see the truth in the diagnosis repeated by sociologists, psychologists as well as cultural historians, such as the French thinkers Philippe Aries and Michele Vovelle. It reads as follows: sadness and grief are being pushed out of today’s culture. Quite simply – there’s no room for them here. The entire system of institutions and narratives which organizes their actions is managed by the basic dogma of effectiveness. Employees should get rid of difficult emotional states as quickly as possible, or in any case contain them to the point where they can return to work in the shortest time possible. That’s why ever more effective drugs are constantly being researched and ever shorter and more condensed therapeutic techniques are being developed; in a nutshell – measures which are quick and effective and which remedy our bad mood and allow us to return to being active. 



6.



Yet the statistics are overwhelming. Western societies are affected by an epidemic of depression, loneliness, addictions and suicides. In spite of the pervasive propaganda which praises effectiveness, we are becoming less and less effective. In spite of our desire for agency, the influence on our own lives is systematically shrinking. The Cartesian “self” as a rational, clear being subject to the orders of the will, which is still alive, though it seems it would have long been discarded by modern neuroscience, turns out to be false as well in our daily experience.

Perhaps – and this is a theory endorsed both by supporters of psychoanalysis as well as the contemporary representatives of psychological evolutionism – a certain special mechanism applies here. To be short and voracious about it – when in culture, therefore in the symbolic and conceptual network in which we function every day, there is no room to experience and express difficult, dark emotions or states, they come back to us in a drastic and radical form. And they completely paralyze us.

The terror of optimism, the order to act, the lack of space for a profound and honest experience of helplessness, be it our own or somebody else’s, sadness or grief, leads to an epidemic of depression, when our entire psyche goes on strike in a way, quite simply refuses to obey.

That’s when the loop closes. In response, ad-hoc remedies are applied with the purpose of dampening the effect. Increasingly more elaborate drugs and more intense therapeutic techniques. Systemic and social issues are diligently ignored. In discussions about emotions, melancholy, sadness, depression, concepts which would refer to the political or social sphere are never used. To address how our community which we are a part of is organized. Rather, we hear that everything is in our head, in our brain, or at the most in our private history, the relations with our parents. We and only we are responsible for ourselves, only we can apply the tools needed to make us feel better. We need to see a psychiatrist, therapist, coach, meditation instruction or a shaman who gives us ayahuasca.

Thanks to these means, the social system which is pushing us into despair can safely continue to exist. Not bothered by anything. Rather than change the system, we become engulfed in desperate efforts to change ourselves. This is no doubt convenient for the system.

7.



Is there a way out of this situation? Will the conclusion of this presentation now be some kind of specific and practical solution to help us inch our way out of the vicious circle we are stuck in and which we are often not aware of?

I have prepared nothing of the sort. Not only because there are no simple solutions to complicated issues. Above all, this is because reaching conclusions, providing practical tips, stating issues and then suggesting solutions, is an inseparable component of the mindset I am starkly criticizing here.


Quite simply – not every situation has a way out, not all problems can be solved, we can’t have any ready answer for everything right away. We are also not always able to act, sometimes the only thing we can do is think, theorize, voice our doubts out loud. Without any conclusions, without any clear advice on what to do. Yet another inherent approach of contemporary public debate is the apodictic requirement that any criticism must be accompanied by precisely defined alternative solution. If you’re against something – give something in return.

Well, sometimes we have nothing in return, sometimes our objection alone is enough, the feeling that something is wrong, that things are taking a wrong turn. Sometimes this is the first requirement of change, if change is still possible at all.


So once again: not every crisis has a way out, and there are problems which we cannot handle. There are life situations which irrevocably break us or the people close to us. Situations from which we are not able or will not be able to emerge from unscathed, and which will not have a happy end. We cannot avoid such situations, we cannot protect ourselves from them. No kind of therapy, no pill, no coach nor any shaman will protect us from inevitable losses, untapped possibilities, disappointment, aging, sickness and death.

This is the reality of our experience, that’s what life is like when we put down our smartphones or laptops and close yet another handbook which declares that strong will can move mountains. When we wake up in the middle of the night, restless, terrified and overwhelmed, and all of a sudden, fragility, helplessness, finiteness, temporality and transience irrevocably appear before our eyes.

Not allowing ourselves to be sad, to grieve what we are losing while we live, and what we will irrecoverably lose one day, means in a certain sense that we misappropriating ourselves, lying to ourselves, outmaneuvering ourselves. In a way, it also means becoming a totalitarian dictator to ourselves. But also becoming one to others. The lack of permission to show our weakness, the unilateral ideas of effectiveness, activity and optimism lead not only to the lack of tolerance for our own helplessness, but also close us off to the helplessness of others. They destroy empathy. They convert us into ever-smiling cyborgs, always productive, always ready for action. 


In the meantime, it is in fact in our helplessness, our sadness, grief, despair, longing for what has been lost – it is in that space that things like closeness, compassion, empathy and trust are possible to their fullest. 

Translated by Mark Ordon

A Night of Philosophy and Ideas

Tysiące ludzi zainteresowanych nieskrępowaną dyskusją na tematy fundamentalne. Ludzi w każdym wieku, z każdej klasy społecznej, kultury. „A Night of Philosophy and Ideas”, cykliczna impreza organizowana przez Brooklyn Public Library, ambasadę francuską oraz Instytut Polski w Nowym Jorku (dzięki któremu mogłem tam pojechać) – to niesamowita impreza. I niesamowite doświadczenie.

0%

Wykład wygłoszony podczas A Night of Philosophy and Ideas,
w nocy z 1 na 2 lutego 2020 roku, w Brooklyn Public Library w Nowym Jorku.

Będziemy się tutaj zajmować teoretyzowaniem, a zatem czymś, co w dzisiejszym świecie nie cieszy się szczególną estymą. Dywagacje, nadmierne analizowanie i w ogóle wszelkie inne aktywności, którym od dwóch i pół tysięcy lat z upodobaniem oddaje się filozofia, są współcześnie traktowane jako coś w najlepszym przypadku bezużytecznego, w najgorszym zaś – szkodliwego dla zdrowia.

Co innego – działanie. Praktyka. Te kategorie – chętnie przeciwstawiane nudnemu i sztywnemu rozmyślaniu – prezentuje się jako najbardziej czy raczej wyłącznie wartościowe. Nie rozmyślaj – działaj! Bądź sobą. Zrób to i tamto. Wczuj się w siebie. Idź za głosem serca. Słyszeliście te hasła wielokrotnie, prawda? One wszystkie komunikują jedno: zastanawianie się i dzielenie włosa na czworo jest bez sensu; liczy się akcja.

To jest właśnie pierwszy mit, z którym chciałbym pożegnać się już na samym początku. Rozróżnienie na teorię i praktykę, na analizę i działanie, na dywagację i aktywność, jest arbitralne i błędne. W świecie ludzkich spraw teoria i praktyka ściśle się przenikają, stanowią dwa aspekty tej samej rzeczywistości. Nie istnieją w oderwaniu, nie występują jako osobne fenomeny.

Kurt Lewin, wybitny XX-wieczny psycholog, twórca m.in. teorii pola, mawiał, że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria. To prosta i przenikliwa myśl. Znaczy mniej więcej to samo, co słynna teza Ludwiga Wittgensteina wyłożona w „Traktacie Logiczno-Filozoficznym” – granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata.

Innymi słowy: wszystko, co mi dostępne – w zmysłach, pojęciach i wyobraźni – jest dostępne o tyle, o ile mieści się w jakimś modelu rozumienia. Robić coś świadomie mogę tylko wtedy, kiedy wiem, co robię. Moja praktyka jest więc w ścisłym sensie pochodną teorii, którą rozporządzam. Pochodną idei, które są obecne w moim umyśle.

Weźmy najprostszy przykład – jedzenie. To od idei posiłku, którą mam, a także idei smaku, będzie zależał kształt tego szczególnego doświadczenia. Rzecz jasna, hamburger zjadany w pośpiechu jest czasami smutną życiową koniecznością. Jedyną dostępną opcją. Ale może być także efektem ubogiej idei, w myśl której spożywanie posiłku służy wyłącznie zapewnieniu organizmowi odpowiedniej dawki kalorii. Jeśli rozbuduję tę ideę o wyobrażenie wspólnoty, o alchemiczny proces przygotowywania jedzenia, transformacji osobnych składników w integralną całość – wówczas moja praktyka będzie wyglądała zupełnie inaczej. 


Tak bardzo dziś popularne rozdzielenie teorii i praktyki połączone z jednostronnym naciskiem kładzionym na tę ostatnią oznacza zatem przede wszystkim zubożenie doświadczenia. Unieruchomienie refleksji. Brak alternatyw. Uwięzienie w monoperspektywie, maniakalną fiksację na aktywności.

2.


Czy dlatego właśnie refleksja nie jest dzisiaj w cenie?

Bo wytrąca z maniakalnego trybu działania? Bo stwarza niebezpieczeństwo rozpoznania własnych ograniczeń? Bo neguje tyleż rozpowszechniony, ile fałszywy dogmat współczesności: że wszystko jest możliwe jeśli tylko zechcemy; że nie ma przed nami żadnych nieprzekraczalnych granic; że jeśli tylko odpowiednio mocno chcemy, wszystko się nam uda; i że zawsze będziemy zdrowi, młodzi, sprawni i piękni, a każdym razie tacy powinniśmy być, tak powinniśmy się czuć, do tego powinniśmy dążyć? I jeszcze: że trzeba myśleć pozytywnie, iść zawsze do przodu, nieustannie się rozwijać. A wszelkie dyskomforty – lęki przed niewiadomą przyszłością, żal po stracie bliskich, przerażenie faktem, że sami kiedyś będziemy musieli umrzeć, melancholia, która nas ogarnia bez powodu, depresja, która przychodzi znienacka pośrodku codziennych aktywności – otóż wszystkie te dyskomforty należy niwelować przy pomocy całego szeregu dostępnych na rynku technik terapeutycznych. Od jogi, przez coaching, mindfulness, rozmaite formy terapii, aż po prozac albo inne, nowocześniejsze leki z grupy SSRI. Należy je niwelować, bo ograniczają ekspansję, spowalniają i zatrzymują, a więc uniemożliwiają realizację celów.

Słyszymy o tym zewsząd. Przekonują nas o tym niezliczone rzesze coachów, mówców motywacyjnych, autorów poradników, prowadzących warsztaty, sesje, udzielających indywidualnych i zbiorowych porad, słowem, wszystkich tych – używając określenia Michela Foucaulta – „techników życia”, od których aż się w późnym kapitalizmie roi. Wszyscy oni oferują nam niezawodne sposoby zdobycia jakichś dodatkowych supermocy. Kontroli nad własnym życiem emocjonalnym, lepszych osiągów – w życiu seksualnym, miłosnym czy zawodowym. Po to, żeby stać się silniejszym i skuteczniejszym. A wreszcie – last but not least – lepiej radzić sobie na rynku.

Społeczeństwo w późnym kapitalizmie – jak pokazują badania: zatomizowane, dotknięte epidemiami samotności, depresji i uzależnień – przypomina rój małych, jednoosobowych przedsiębiorstw, które nieustannie ze sobą konkurują. I które od samego początku, od najwcześniejszych lat, muszą zdobywać kolejne umiejętności zapewniające im elementarne przetrwanie. Zdefiniuj cele, uczyń z siebie markę, sprzedaj się najbardziej atrakcyjnie! Oto fragmenty współczesnego dekalogu.

Wprzęgnięci w tę ideologiczną sieć – czyli nieuświadomiony zestaw głębokich przekonań, wartości i pojęć, którymi oddychamy, i które traktujemy jak naturalną ramę świata – przenikamy tworzącymi ją ideami. Uwewnętrzniamy je, zaczynamy widzieć świat przez ich pryzmat. Nasza praktyka życiowa staje się ich odzwierciedleniem, podobnie jak posiłek odzwierciedla ideę jedzenia. I prędzej czy później naprawdę zaczynamy uznawać – to wszak żelazny zestaw późnokapitalistycznego indywidualizmu, który całą odpowiedzialność lokuje w jednostce – że jesteśmy kowalami swojego losu. Że tylko od naszych wewnętrznych zasobów, od naszej silnej woli, umiejętności odraczania gratyfikacji, inteligencji, zdolności panowania nad emocjami, pozytywnego nastawienia, innowacyjności, oryginalności – i wielu jeszcze innych rzeczy, tę listę można by ciągnąć niemal w nieskończoność – że mianowicie tylko od tych naszych prywatnych, osobistych dyspozycji zależy zarówno nasze samopoczucie, jak i nasze miejsce w społecznej drabinie. Nasz sukces i nasza porażka.

Zwróćcie uwagę, w tych wszystkich poradnikowo-coachingowo-duchowo-terapeutycznych narracjach właściwie w ogóle nie pojawiają się takie pojęcia jak kryzys finansowy, bezrobocie, dyskryminacja, brak perspektyw, nierówności społeczne, rasizm, drapieżny system ekonomiczny, wadliwie funkcjonująca opieka społeczna, wyścig szczurów, egoizm jako wzorzec postawy życiowej czy gloryfikacja chciwości. I wiele jeszcze innych słów oznaczających coś, co określić by można zbiorczo mianem „problemów strukturalnych”. Cała ta sfera – społeczna, polityczna, wspólnotowa, państwowa – nie tyle nawet znika, ile kompletnie nie jest brana pod uwagę. Traktuje się ją niczym naturalne tło, nienaruszalne, niezmienne. Niczym krajobraz utrwalony z pomocą farby olejnej na malarskim płótnie, albo raczej scenografię teatralną, wewnątrz której rozgrywają się dramaty głównych bohaterów. Tak jakby urządzenie społeczne było kompletnie bez znaczenia, jakby nie podlegało żadnej negocjacji, jakby kwestie systemu ekonomicznego, polityk publicznych, wydolnych bądź nie instytucji, wartości organizujących życie zbiorowe, były całkowicie poza zasięgiem jakiejkolwiek decyzyjności. Bo decyzyjność obejmuje w tym układzie wyłącznie nasze jednostkowe życie, nasze osobiste wybory – od nich zaś wszystko inne zależy. Od naszych decyzji – w sensie jak najbardziej dosłownym. 



3.


Nic dziwnego, że oficjalną ideologią tego rodzaju systemu stały się optymizm i pozytywne myślenie. Przekonani o własnej odpowiedzialności za sukces i porażkę – które, jak od lat pokazują liczna badania socjologiczne, zależne są przede wszystkim od miejsca w hierarchii społecznej – oślepieni na strukturalne nierówności, na okrucieństwo i niesprawiedliwość, zostajemy dodatkowo zobowiązani do ich nieustannej afirmacji. Pozytywne myślenie – w sferze zawodowej, relacyjnej i zdrowotnej, to znaczy dokładnie w tych obszarach życia, które najściślej zależą od kulturowo-społecznego otoczenia – ma być gwarantem pozytywnego efektu. Jeśli efektu brak – najpewniej w myśli wkradł się jakiś defetyzm, najpewniej nie były wystarczająco nacechowane wiarą w świetlaną przyszłość. Z systemem społeczno-ekonomicznym nie ma to przecież nic wspólnego.

Lęk przed refleksją i koncentracja na działaniu z pewnością służą umocnieniu tego rodzaju struktury. Niechęć nie tyle nawet do pesymizmu, ile po prostu do realizmu – który konstatuje rzecz weryfikowalną empirycznie: istnieją sytuacje bez wyjścia – bierze się częściowo z tego prostego indywidualistycznego gestu przenoszenia całej odpowiedzialności na jednostkę. Ale jest w tym coś jeszcze głębszego, coś bardziej podstępnego.

A mianowicie zakaz kwestionowania aktualnego kształtu świata. Zakaz podawania w wątpliwość urządzenia społecznego i ekonomicznego, którego ideologia indywidualizmu i pozytywnego myślenia jest zasadniczym pokarmem oraz spoiwem. Zupełnie jak w chrześcijaństwie, gdzie acedia – ta szczególna mieszanka zniechęcenia, gnuśności, zobojętnienia i smutku, spełniająca stuprocentowo kryteria dzisiejszego zaburzenia depresyjnego – postrzegana była i wciąż jest jako efekt działania sił demonicznych, o czym szczegółowo pisał żyjący w V wieku n.e. mnich o imieniu Ewagriusz z Pontu.

Skąd tu analogia? Stąd, że w doświadczeniu acedii ujawnia się coś strasznego, coś nie do pomieszczenia w światopoglądowych ramach chrześcijaństwa – negacja świata stworzonego przez wszechdobre i wszechmądre bóstwo. Ktokolwiek zatem odczuwa zniechęcenie, ktokolwiek pogrąża się w melancholii i – zamiast z modlitwą na ustach zrywać się o poranku do pracy, strząsając z siebie miazmaty osobliwych, niepokojących, mrocznych marzeń sennych – tkwi w bezruchu, rozmyślając o zasadności i bezzasadności podejmowania jakichkolwiek działań, ten w gruncie rzeczy przeżywa świat jako sferę nieprzyjazną i niebezpieczną. Swoje działania zaś – jako daremne i pozbawione sensu.

Jakże to tak? Uniwersum, które wszechwładne i wszechdobre bóstwo powołało z najczystszej miłości, a następnie odstąpiło stworzonemu na swój obraz i podobieństwo człowiekowi w darze, aby je czynił sobie podwładnym, otóż to właśnie uniwersum widziane jest – i odczuwane – jako sfera wroga, upadła i niedoskonała? To wszak policzek wymierzony bóstwu. Gnostycka herezja, niecny podszept jakichś demonicznych sił, które starają się w człowieku zaszczepić niechęć do tego, co z definicji jest wspaniałe i godne wyłącznie dziękczynnej pochwały.

Dlatego właśnie, w perspektywie chrześcijańskiej teologii, acedia – czyli po prostu depresja – postrzegana jest jako stan grzeszny i niepożądany. Oczywiście, w dzisiejszym katolicyzmie, a także w wielu innych odłamach chrześcijaństwa, rozróżnia się pomiędzy perspektywą medyczną a perspektywą duchową, oddając lekarzowi, co lekarskie, duszpasterzowi zaś, co duszpasterskie. Jest to, nawiasem mówiąc, rodzaj koniecznego kompromisu, na jaki instytucje religijne, żeby przetrwać, zgodziły się iść z nowoczesnością. Niemniej w pryzmacie teologicznym acedia także dzisiaj widziana jest właśnie jako efekt diabolicznych oddziaływań. A zatem coś, czego ma nie być, co nie mieści się w modelu świata. Co zatem trzeba poddać ozdrowieńczemu działaniu egzorcyzmu albo modlitwy.


Analogia pomiędzy chrześcijaństwem a współczesnym kapitalizmem jest naprawdę uderzająca. We współczesnym kapitalizmie obowiązuje doktryna optymizmu, z której bezpośrednio wynika zakaz kwestionowania urządzenia społeczno-ekonomicznego; w chrześcijaństwie natomiast – stanowiącym wciąż zasadniczą strukturę naszego widzenia i doświadczania świata – obowiązuje zakaz acedii, a w każdym razie jej potępienie, jako stanu, który neguje wspaniałość bóstwa.

Smutek, także smutek czy zobojętnienie radykalne, które przybiera postać depresji, należy zatem albo leczyć – z pomocą środków medycznych albo rozmaitych duchowo-terapeutycznych technik – albo też poddawać szczegółowym egzorcyzmom. W każdym przypadku odejście od radosnej afirmacji okazuje się czymś niemile widzianym, albo wręcz przerażającym. 



4.


Proces eliminowania smutku, i w ogóle trudnych doświadczeń, zarówno ze sfery publicznej, jak i z przestrzeni tak zwanej jednostkowej normy, opisuje wiele socjologicznych badań i analiz. Świadczą o tym nie tylko coraz bardziej restrykcyjne kryteria diagnozowania zaburzeń depresyjnych pojawiające się w kolejnych edycjach DSM – włączając w to eliminację kategorii „normalnej żałoby” z aktualnej, piątej edycji. Kryteria nienaturalnie poszerzające zakres doświadczeń uznawanych obecnie za patologię wymagającą leczenia. Świadczy o tym także systematyczne przemieszczanie problemów niegdyś wchodzących w zakres odpowiedzialności opieki społecznej w domenę psychiatrii. To znaczy dyscypliny medycznej postrzegającej wewnętrzne stany przede wszystkim jako pochodne poziomu neuroprzekaźników w mózgu – a zatem pozostającej w zgodzie ze wspomnianym modelem indywidualistycznym. Ale świadczy o tym również identyfikowana wielokrotnie – zbadana i precyzyjnie opisana – zależność pomiędzy sytuacją życiową a występowaniem tak zwanych zaburzeń nastroju.

Widać to bardzo wyraźnie: u osób, których sytuacja materialna jest zła, albo pogarszająca się, prawdopodobieństwo wystąpienia depresji czy zaburzeń lękowych jest kilkukrotnie wyższe aniżeli u osób, które nie muszą się martwić o zaspokojenie swoich najbardziej elementarnych życiowych potrzeb. Zależność ta zbadana jest na tyle precyzyjnie, że pozwala wykluczyć interpretację, która bywała prezentowana jako alternatywne wyjaśnienie tych korelacji. W myśl tej ostatniej, ruch miałby być zgoła odwrotny – to osoby o predyspozycjach do lęków czy depresji radzą sobie gorzej na rynku i dlatego ich materialna sytuacja prezentuje się gorzej niż u osób zdrowych psychicznie. Dziś wiemy, że jest dokładnie na odwrót.


Co to jednak de facto oznacza? Ni mniej, ni więcej – że trudne emocje, w tym także rozpacz, melancholia czy depresja, ze wszystkich sił eliminowane ze współczesnego kulturowego krajobrazu, stanowią coś w rodzaju papierka lakmusowego, radaru, który sygnalizuje nam szereg istotnych rzeczy o naszym położeniu w świecie, o urządzeniu tego świata, o porządkach, jakie w nim panują. A być może także – to już teza ściśle filozoficzna – coś o samej naturze istnienia, a w każdym razie o ludzkiej kondycji. 



5.


Podsumujmy, dwie zasadnicze siły działające w dzisiejszej rzeczywistości, siły toczące walkę o rząd dusz – religia i rynek – oceniają smutek jednoznacznie negatywnie. W perspektywie religijnej – powtórzmy – jawi się on jako emocja podająca w wątpliwość wspaniałość boskiego stworzenia, a zatem pośrednio i samego Stwórcę. W perspektywie rynkowej z kolei, która wyraża się w coraz bardziej ekstremalnych definicjach pomieszczonych w kolejnych edycjach klasyfikacji DSM – radykalnie poszerzających kryteria diagnostyczne zaburzeń depresyjnych, eliminujących pojęcie normalnej żałoby – jawi się jako niedyspozycja paraliżująca produktywność i efektywność. Uniemożliwiająca działanie, aktywność, realizowanie celów. Powodująca niezdolność do pracy. A przecież wiadomo, że kto nie pracuje, kto nie generuje PKB, ten w dzisiejszym świecie praktycznie rzecz biorąc nie istnieje. No, z wyjątkiem tego wąskiego procenta najbogatszych ludzi świata, którzy sami nie muszą pracować, bo inni pracują na nich. To jednak, tak jak wspomniałem, zaledwie niewielki ułamek. Przeciętny obywatel czy obywatelka muszą chodzić do pracy, żeby zarabiać pieniądze, żeby – z kolei – móc zaspokoić zupełnie elementarne życiowe potrzeby. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek doświadczył zerwania ciągłości finansowej. Kiedy karty i subskrypcje przestają działać, kiedy nie ma funduszy na opłacenie czynszu, kiedy zakup jedzenia wydaje się radykalnym wydatkiem – wówczas przed człowiekiem odsłania się cały ten niewidoczny krwiobieg współczesnego świata.

Nietrudno zauważyć, że melancholia, smutek czy wreszcie depresja – melancholia w formie najbardziej dotkliwej – spełniają w ustroju kapitalistycznym dokładnie tę samą funkcję, co w wizji chrześcijańskiej. Odbierają chęć do działania, kwestionują doskonałość urządzenia społecznego. A wreszcie, na głębokim poziomie, negują sens wszystkich tych czynności, które prezentuje się jako nie tylko konieczne środki zdobywania pieniędzy, ale i teren samorealizacji, rozwoju, urzeczywistniania wartości znacznie bardziej wzniosłych aniżeli czysto pragmatyczne.

Z tej perspektywy widać już wyraźnie prawdziwość diagnozy powtarzanej zarówno przez socjologów, psychologów, jak i historyków kultury, na przykład francuskich myślicieli Philippe’a Ariesa i Michela Vovelle’a. Brzmi ona: smutek i żałoba są z dzisiejszej kultury wypierane. Po prostu – nie ma tu dla nich miejsca. Cały system instytucji oraz narracji, które organizują ich działanie, zarządzany jest przez podstawowy dogmat efektywności. Pracownik powinien jak najszybciej pozbyć się trudnych stanów emocjonalnych, a w każdym razie opanować je w takim stopniu, żeby w jak najkrótszym czasie móc wrócić do pracy. Dlatego właśnie nieustannie poszukuje się coraz skuteczniejszych leków, coraz krótszych i bardziej skondensowanych technik terapeutycznych, słowem, coraz szybciej i efektywniej działających środków, które zniwelują złe samopoczucie i pozwolą na powrót do aktywności. 



6.


A jednak statystyki są obezwładniające. Zachodnie społeczeństwa dotknięte są epidemią depresji, samotności, uzależnień i samobójstw. Pomimo wszechobecnej propagandy sławiącej efektywność – stajemy się coraz bardziej nieefektywni. Pomimo pragnienia sprawczości, nasz wpływ na własne życie systematycznie się pomniejsza. Wciąż żywe, a wydawałoby się dawno już odesłane do lamusa przez współczesną neuronaukę kartezjańskie wyobrażenie ludzkiego „ja” – jako racjonalnego, przejrzystego i podległego rozkazom woli – okazuje się fałszywe także w naszym codziennym doświadczeniu.

Być może – a jest to teza, którą głoszą zarówno zwolennicy psychoanalizy, jak i, współcześnie, przedstawiciele psychologicznego ewolucjonizmu – działa tutaj pewien szczególny mechanizm. Polega on na tym – mówiąc w drapieżnym skrócie – że kiedy w kulturze, a zatem w symbolicznej i pojęciowej sieci, w której na co dzień funkcjonujemy, brakuje przestrzeni na doświadczanie i wyrażanie trudnych, ciemnych emocji czy stanów, wówczas powracają one w formie drastycznej i radykalnej. I zupełnie nas obezwładniają.

Terror optymizmu, nakaz aktywności, brak przestrzeni na głębokie, uczciwe doświadczenie własnej i cudzej bezradności, lęku, smutku czy żałoby, skutkuje epidemią depresji – kiedy to cała psychika, w czymś na kształt strajku generalnego, odmawia po prostu posłuszeństwa.

Wówczas koło się zamyka. W odpowiedzi uruchamia się bowiem środki doraźne, mające na celu wytłumienie tego efektu. Coraz wymyślniejsze leki, coraz intensywniejsze techniki terapeutyczne. Kwestie systemowo-społeczne starannie się przy tym omija. W dyskusji o emocjach, o melancholii, smutku, depresji, nie używa się w ogóle pojęć odnoszących się do sfery politycznej i społecznej. Do tego w jaki sposób urządzona jest wspólnota, której jesteśmy częścią. Wszystko – powiada się – jest w naszej głowie, w naszym mózgu, albo najwyżej w naszej prywatnej historii, w relacjach z rodzicami. Tylko my jesteśmy za siebie odpowiedzialni, tylko my możemy więc użyć narzędzi służących poprawie samopoczucia. Skorzystać z usług psychiatry, terapeuty, coacha, nauczyciela medytacji, szamana podającego ayahuascę.

Dzięki temu system społeczny, który nas wpędza w rozpacz, może bezpiecznie trwać. Niczym nie niepokojony. Zamiast go zmieniać – pogrążeni jesteśmy bowiem w desperackich próbach zmieniania siebie. Jest mu to bez wątpienia na rękę.

7.


Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji?

Czy konkluzją niniejszego wywodu będzie teraz jakieś konkretne praktyczne rozwiązanie, pomocne w procesie wychodzenia z zaklętego kręgu, w którym tkwimy, często nie zdając sobie z tego sprawy?

Nic podobnego nie przygotowałem. Nie tylko dlatego, że nie istnieją proste rozwiązania skomplikowanych spraw. Przede wszystkim dlatego, że konkludowanie, podawanie praktycznych wskazówek, stawianie problemów, a następnie proponowanie rozwiązań, jest nieodłączną składową stylu myślenia, który poddaję tutaj intensywnej krytyce.


Po prostu – nie z każdej sytuacji jest wyjście, nie wszystkie problemy da się rozwiązać, nie na wszystko można mieć od razu gotową odpowiedź. Nie zawsze też da się działać, czasami da się wyłącznie myśleć, teoretyzować, wypowiadać na głos wątpliwości. Bez konkluzji, bez jasnej porady co począć. Kolejną nieodłączną manierą dzisiejszej debaty publicznej jest apodyktyczne wymaganie aby każda krytyka przychodziła w towarzystwie sprecyzowanego, zdefiniowanego alternatywnego rozwiązania. Jeśli wyrażasz sprzeciw – daj coś w zamian.

Cóż – czasami nie ma nic w zamian, czasami liczy się tylko sam sprzeciw, poczucie, że coś jest nie tak, że sprawy idą w złym kierunku. Czasami jest to pierwszy warunek zmiany – o ile zmiana jest jeszcze możliwa.


A zatem, jeszcze raz: nie z każdego kryzysu jest wyjście, nie z każdym problemem jesteśmy sobie w stanie poradzić. Istnieją takie życiowe sytuacje, które nieodwołalnie nas łamią, nas albo naszych bliskich. Sytuacje, z których nie potrafimy, albo nie będziemy potrafili wyjść obronną ręką, i w których nie będzie szczęśliwego zakończenia. Nie da się takich sytuacji uniknąć, nie da się przed nimi uchronić. Żadna terapia, żadna pigułka, żaden coach ani szaman nie uchronią nas przed nieuchronnymi stratami, niewykorzystanymi możliwościami, rozczarowaniem, starzeniem się, chorobą i śmiercią.

Takie są realia naszego doświadczenia, tak wygląda życie, kiedy już odkładamy smartfona albo laptopa, zamykamy kolejny poradnik głoszący, że siłą woli da się przenosić góry. Kiedy budzimy się w środku nocy, zaniepokojeni, przerażeni i przybici – i nagle cała nasza kruchość, bezradność, skończoność, tymczasowość i ulotność nieodwołanie stają nam przed oczami.

Nie pozwolić sobie wówczas na smutek, na żal za tym, co, żyjąc, tracimy, i co przyjdzie nam kiedyś utracić bezpowrotnie, to w jakimś sensie sprzeniewierzyć się samemu sobie, okłamać się, wyprowadzić w pole. To także stać się dla siebie kimś na kształt totalitarnego dyktatora. Ale także stać się kimś takim dla innych. Niezgoda na własną słabość, jednostronne ideały sprawności, aktywności i optymizmu, prowadzą nie tylko do braku tolerancji dla własnej bezradności – ale zamykają również na bezradność cudzą. Niszczą empatię. Zamieniają nas w zawsze uśmiechnięte, zawsze produktywne, zawsze gotowe do działania cyborgi. 


Tymczasem właśnie w bezradności, właśnie w smutku, w żalu, rozpaczy, tęsknocie za tym, co utracone – właśnie tam najpełniej możliwa jest bliskość, współczucie, empatia i zaufanie.

Istotność smutku

Tysiące ludzi zainteresowanych nieskrępowaną dyskusją na tematy fundamentalne. Ludzi w każdym wieku, z każdej klasy społecznej, kultury. „A Night of Philosophy and Ideas”, cykliczna impreza organizowana przez Brooklyn Public Library, ambasadę francuską oraz Instytut Polski w Nowym Jorku (dzięki któremu mogłem tam pojechać) – to niesamowita impreza. I niesamowite doświadczenie.

0%

Wykład wygłoszony podczas A Night of Philosophy and Ideas,
w nocy z 1 na 2 lutego 2020 roku, w Brooklyn Public Library w Nowym Jorku.

Będziemy się tutaj zajmować teoretyzowaniem, a zatem czymś, co w dzisiejszym świecie nie cieszy się szczególną estymą. Dywagacje, nadmierne analizowanie i w ogóle wszelkie inne aktywności, którym od dwóch i pół tysięcy lat z upodobaniem oddaje się filozofia, są współcześnie traktowane jako coś w najlepszym przypadku bezużytecznego, w najgorszym zaś – szkodliwego dla zdrowia.

Co innego – działanie. Praktyka. Te kategorie – chętnie przeciwstawiane nudnemu i sztywnemu rozmyślaniu – prezentuje się jako najbardziej czy raczej wyłącznie wartościowe. Nie rozmyślaj – działaj! Bądź sobą. Zrób to i tamto. Wczuj się w siebie. Idź za głosem serca. Słyszeliście te hasła wielokrotnie, prawda? One wszystkie komunikują jedno: zastanawianie się i dzielenie włosa na czworo jest bez sensu; liczy się akcja.

To jest właśnie pierwszy mit, z którym chciałbym pożegnać się już na samym początku. Rozróżnienie na teorię i praktykę, na analizę i działanie, na dywagację i aktywność, jest arbitralne i błędne. W świecie ludzkich spraw teoria i praktyka ściśle się przenikają, stanowią dwa aspekty tej samej rzeczywistości. Nie istnieją w oderwaniu, nie występują jako osobne fenomeny.

Kurt Lewin, wybitny XX-wieczny psycholog, twórca m.in. teorii pola, mawiał, że nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria. To prosta i przenikliwa myśl. Znaczy mniej więcej to samo, co słynna teza Ludwiga Wittgensteina wyłożona w „Traktacie Logiczno-Filozoficznym” – granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata.

Innymi słowy: wszystko, co mi dostępne – w zmysłach, pojęciach i wyobraźni – jest dostępne o tyle, o ile mieści się w jakimś modelu rozumienia. Robić coś świadomie mogę tylko wtedy, kiedy wiem, co robię. Moja praktyka jest więc w ścisłym sensie pochodną teorii, którą rozporządzam. Pochodną idei, które są obecne w moim umyśle.

Weźmy najprostszy przykład – jedzenie. To od idei posiłku, którą mam, a także idei smaku, będzie zależał kształt tego szczególnego doświadczenia. Rzecz jasna, hamburger zjadany w pośpiechu jest czasami smutną życiową koniecznością. Jedyną dostępną opcją. Ale może być także efektem ubogiej idei, w myśl której spożywanie posiłku służy wyłącznie zapewnieniu organizmowi odpowiedniej dawki kalorii. Jeśli rozbuduję tę ideę o wyobrażenie wspólnoty, o alchemiczny proces przygotowywania jedzenia, transformacji osobnych składników w integralną całość – wówczas moja praktyka będzie wyglądała zupełnie inaczej. 


Tak bardzo dziś popularne rozdzielenie teorii i praktyki połączone z jednostronnym naciskiem kładzionym na tę ostatnią oznacza zatem przede wszystkim zubożenie doświadczenia. Unieruchomienie refleksji. Brak alternatyw. Uwięzienie w monoperspektywie, maniakalną fiksację na aktywności.

2.


Czy dlatego właśnie refleksja nie jest dzisiaj w cenie?

Bo wytrąca z maniakalnego trybu działania? Bo stwarza niebezpieczeństwo rozpoznania własnych ograniczeń? Bo neguje tyleż rozpowszechniony, ile fałszywy dogmat współczesności: że wszystko jest możliwe jeśli tylko zechcemy; że nie ma przed nami żadnych nieprzekraczalnych granic; że jeśli tylko odpowiednio mocno chcemy, wszystko się nam uda; i że zawsze będziemy zdrowi, młodzi, sprawni i piękni, a każdym razie tacy powinniśmy być, tak powinniśmy się czuć, do tego powinniśmy dążyć? I jeszcze: że trzeba myśleć pozytywnie, iść zawsze do przodu, nieustannie się rozwijać. A wszelkie dyskomforty – lęki przed niewiadomą przyszłością, żal po stracie bliskich, przerażenie faktem, że sami kiedyś będziemy musieli umrzeć, melancholia, która nas ogarnia bez powodu, depresja, która przychodzi znienacka pośrodku codziennych aktywności – otóż wszystkie te dyskomforty należy niwelować przy pomocy całego szeregu dostępnych na rynku technik terapeutycznych. Od jogi, przez coaching, mindfulness, rozmaite formy terapii, aż po prozac albo inne, nowocześniejsze leki z grupy SSRI. Należy je niwelować, bo ograniczają ekspansję, spowalniają i zatrzymują, a więc uniemożliwiają realizację celów.

Słyszymy o tym zewsząd. Przekonują nas o tym niezliczone rzesze coachów, mówców motywacyjnych, autorów poradników, prowadzących warsztaty, sesje, udzielających indywidualnych i zbiorowych porad, słowem, wszystkich tych – używając określenia Michela Foucaulta – „techników życia”, od których aż się w późnym kapitalizmie roi. Wszyscy oni oferują nam niezawodne sposoby zdobycia jakichś dodatkowych supermocy. Kontroli nad własnym życiem emocjonalnym, lepszych osiągów – w życiu seksualnym, miłosnym czy zawodowym. Po to, żeby stać się silniejszym i skuteczniejszym. A wreszcie – last but not least – lepiej radzić sobie na rynku.

Społeczeństwo w późnym kapitalizmie – jak pokazują badania: zatomizowane, dotknięte epidemiami samotności, depresji i uzależnień – przypomina rój małych, jednoosobowych przedsiębiorstw, które nieustannie ze sobą konkurują. I które od samego początku, od najwcześniejszych lat, muszą zdobywać kolejne umiejętności zapewniające im elementarne przetrwanie. Zdefiniuj cele, uczyń z siebie markę, sprzedaj się najbardziej atrakcyjnie! Oto fragmenty współczesnego dekalogu.

Wprzęgnięci w tę ideologiczną sieć – czyli nieuświadomiony zestaw głębokich przekonań, wartości i pojęć, którymi oddychamy, i które traktujemy jak naturalną ramę świata – przenikamy tworzącymi ją ideami. Uwewnętrzniamy je, zaczynamy widzieć świat przez ich pryzmat. Nasza praktyka życiowa staje się ich odzwierciedleniem, podobnie jak posiłek odzwierciedla ideę jedzenia. I prędzej czy później naprawdę zaczynamy uznawać – to wszak żelazny zestaw późnokapitalistycznego indywidualizmu, który całą odpowiedzialność lokuje w jednostce – że jesteśmy kowalami swojego losu. Że tylko od naszych wewnętrznych zasobów, od naszej silnej woli, umiejętności odraczania gratyfikacji, inteligencji, zdolności panowania nad emocjami, pozytywnego nastawienia, innowacyjności, oryginalności – i wielu jeszcze innych rzeczy, tę listę można by ciągnąć niemal w nieskończoność – że mianowicie tylko od tych naszych prywatnych, osobistych dyspozycji zależy zarówno nasze samopoczucie, jak i nasze miejsce w społecznej drabinie. Nasz sukces i nasza porażka.

Zwróćcie uwagę, w tych wszystkich poradnikowo-coachingowo-duchowo-terapeutycznych narracjach właściwie w ogóle nie pojawiają się takie pojęcia jak kryzys finansowy, bezrobocie, dyskryminacja, brak perspektyw, nierówności społeczne, rasizm, drapieżny system ekonomiczny, wadliwie funkcjonująca opieka społeczna, wyścig szczurów, egoizm jako wzorzec postawy życiowej czy gloryfikacja chciwości. I wiele jeszcze innych słów oznaczających coś, co określić by można zbiorczo mianem „problemów strukturalnych”. Cała ta sfera – społeczna, polityczna, wspólnotowa, państwowa – nie tyle nawet znika, ile kompletnie nie jest brana pod uwagę. Traktuje się ją niczym naturalne tło, nienaruszalne, niezmienne. Niczym krajobraz utrwalony z pomocą farby olejnej na malarskim płótnie, albo raczej scenografię teatralną, wewnątrz której rozgrywają się dramaty głównych bohaterów. Tak jakby urządzenie społeczne było kompletnie bez znaczenia, jakby nie podlegało żadnej negocjacji, jakby kwestie systemu ekonomicznego, polityk publicznych, wydolnych bądź nie instytucji, wartości organizujących życie zbiorowe, były całkowicie poza zasięgiem jakiejkolwiek decyzyjności. Bo decyzyjność obejmuje w tym układzie wyłącznie nasze jednostkowe życie, nasze osobiste wybory – od nich zaś wszystko inne zależy. Od naszych decyzji – w sensie jak najbardziej dosłownym. 



3.


Nic dziwnego, że oficjalną ideologią tego rodzaju systemu stały się optymizm i pozytywne myślenie. Przekonani o własnej odpowiedzialności za sukces i porażkę – które, jak od lat pokazują liczna badania socjologiczne, zależne są przede wszystkim od miejsca w hierarchii społecznej – oślepieni na strukturalne nierówności, na okrucieństwo i niesprawiedliwość, zostajemy dodatkowo zobowiązani do ich nieustannej afirmacji. Pozytywne myślenie – w sferze zawodowej, relacyjnej i zdrowotnej, to znaczy dokładnie w tych obszarach życia, które najściślej zależą od kulturowo-społecznego otoczenia – ma być gwarantem pozytywnego efektu. Jeśli efektu brak – najpewniej w myśli wkradł się jakiś defetyzm, najpewniej nie były wystarczająco nacechowane wiarą w świetlaną przyszłość. Z systemem społeczno-ekonomicznym nie ma to przecież nic wspólnego.

Lęk przed refleksją i koncentracja na działaniu z pewnością służą umocnieniu tego rodzaju struktury. Niechęć nie tyle nawet do pesymizmu, ile po prostu do realizmu – który konstatuje rzecz weryfikowalną empirycznie: istnieją sytuacje bez wyjścia – bierze się częściowo z tego prostego indywidualistycznego gestu przenoszenia całej odpowiedzialności na jednostkę. Ale jest w tym coś jeszcze głębszego, coś bardziej podstępnego.

A mianowicie zakaz kwestionowania aktualnego kształtu świata. Zakaz podawania w wątpliwość urządzenia społecznego i ekonomicznego, którego ideologia indywidualizmu i pozytywnego myślenia jest zasadniczym pokarmem oraz spoiwem. Zupełnie jak w chrześcijaństwie, gdzie acedia – ta szczególna mieszanka zniechęcenia, gnuśności, zobojętnienia i smutku, spełniająca stuprocentowo kryteria dzisiejszego zaburzenia depresyjnego – postrzegana była i wciąż jest jako efekt działania sił demonicznych, o czym szczegółowo pisał żyjący w V wieku n.e. mnich o imieniu Ewagriusz z Pontu.

Skąd tu analogia? Stąd, że w doświadczeniu acedii ujawnia się coś strasznego, coś nie do pomieszczenia w światopoglądowych ramach chrześcijaństwa – negacja świata stworzonego przez wszechdobre i wszechmądre bóstwo. Ktokolwiek zatem odczuwa zniechęcenie, ktokolwiek pogrąża się w melancholii i – zamiast z modlitwą na ustach zrywać się o poranku do pracy, strząsając z siebie miazmaty osobliwych, niepokojących, mrocznych marzeń sennych – tkwi w bezruchu, rozmyślając o zasadności i bezzasadności podejmowania jakichkolwiek działań, ten w gruncie rzeczy przeżywa świat jako sferę nieprzyjazną i niebezpieczną. Swoje działania zaś – jako daremne i pozbawione sensu.

Jakże to tak? Uniwersum, które wszechwładne i wszechdobre bóstwo powołało z najczystszej miłości, a następnie odstąpiło stworzonemu na swój obraz i podobieństwo człowiekowi w darze, aby je czynił sobie podwładnym, otóż to właśnie uniwersum widziane jest – i odczuwane – jako sfera wroga, upadła i niedoskonała? To wszak policzek wymierzony bóstwu. Gnostycka herezja, niecny podszept jakichś demonicznych sił, które starają się w człowieku zaszczepić niechęć do tego, co z definicji jest wspaniałe i godne wyłącznie dziękczynnej pochwały.

Dlatego właśnie, w perspektywie chrześcijańskiej teologii, acedia – czyli po prostu depresja – postrzegana jest jako stan grzeszny i niepożądany. Oczywiście, w dzisiejszym katolicyzmie, a także w wielu innych odłamach chrześcijaństwa, rozróżnia się pomiędzy perspektywą medyczną a perspektywą duchową, oddając lekarzowi, co lekarskie, duszpasterzowi zaś, co duszpasterskie. Jest to, nawiasem mówiąc, rodzaj koniecznego kompromisu, na jaki instytucje religijne, żeby przetrwać, zgodziły się iść z nowoczesnością. Niemniej w pryzmacie teologicznym acedia także dzisiaj widziana jest właśnie jako efekt diabolicznych oddziaływań. A zatem coś, czego ma nie być, co nie mieści się w modelu świata. Co zatem trzeba poddać ozdrowieńczemu działaniu egzorcyzmu albo modlitwy.


Analogia pomiędzy chrześcijaństwem a współczesnym kapitalizmem jest naprawdę uderzająca. We współczesnym kapitalizmie obowiązuje doktryna optymizmu, z której bezpośrednio wynika zakaz kwestionowania urządzenia społeczno-ekonomicznego; w chrześcijaństwie natomiast – stanowiącym wciąż zasadniczą strukturę naszego widzenia i doświadczania świata – obowiązuje zakaz acedii, a w każdym razie jej potępienie, jako stanu, który neguje wspaniałość bóstwa.

Smutek, także smutek czy zobojętnienie radykalne, które przybiera postać depresji, należy zatem albo leczyć – z pomocą środków medycznych albo rozmaitych duchowo-terapeutycznych technik – albo też poddawać szczegółowym egzorcyzmom. W każdym przypadku odejście od radosnej afirmacji okazuje się czymś niemile widzianym, albo wręcz przerażającym. 



4.


Proces eliminowania smutku, i w ogóle trudnych doświadczeń, zarówno ze sfery publicznej, jak i z przestrzeni tak zwanej jednostkowej normy, opisuje wiele socjologicznych badań i analiz. Świadczą o tym nie tylko coraz bardziej restrykcyjne kryteria diagnozowania zaburzeń depresyjnych pojawiające się w kolejnych edycjach DSM – włączając w to eliminację kategorii „normalnej żałoby” z aktualnej, piątej edycji. Kryteria nienaturalnie poszerzające zakres doświadczeń uznawanych obecnie za patologię wymagającą leczenia. Świadczy o tym także systematyczne przemieszczanie problemów niegdyś wchodzących w zakres odpowiedzialności opieki społecznej w domenę psychiatrii. To znaczy dyscypliny medycznej postrzegającej wewnętrzne stany przede wszystkim jako pochodne poziomu neuroprzekaźników w mózgu – a zatem pozostającej w zgodzie ze wspomnianym modelem indywidualistycznym. Ale świadczy o tym również identyfikowana wielokrotnie – zbadana i precyzyjnie opisana – zależność pomiędzy sytuacją życiową a występowaniem tak zwanych zaburzeń nastroju.

Widać to bardzo wyraźnie: u osób, których sytuacja materialna jest zła, albo pogarszająca się, prawdopodobieństwo wystąpienia depresji czy zaburzeń lękowych jest kilkukrotnie wyższe aniżeli u osób, które nie muszą się martwić o zaspokojenie swoich najbardziej elementarnych życiowych potrzeb. Zależność ta zbadana jest na tyle precyzyjnie, że pozwala wykluczyć interpretację, która bywała prezentowana jako alternatywne wyjaśnienie tych korelacji. W myśl tej ostatniej, ruch miałby być zgoła odwrotny – to osoby o predyspozycjach do lęków czy depresji radzą sobie gorzej na rynku i dlatego ich materialna sytuacja prezentuje się gorzej niż u osób zdrowych psychicznie. Dziś wiemy, że jest dokładnie na odwrót.


Co to jednak de facto oznacza? Ni mniej, ni więcej – że trudne emocje, w tym także rozpacz, melancholia czy depresja, ze wszystkich sił eliminowane ze współczesnego kulturowego krajobrazu, stanowią coś w rodzaju papierka lakmusowego, radaru, który sygnalizuje nam szereg istotnych rzeczy o naszym położeniu w świecie, o urządzeniu tego świata, o porządkach, jakie w nim panują. A być może także – to już teza ściśle filozoficzna – coś o samej naturze istnienia, a w każdym razie o ludzkiej kondycji. 



5.


Podsumujmy, dwie zasadnicze siły działające w dzisiejszej rzeczywistości, siły toczące walkę o rząd dusz – religia i rynek – oceniają smutek jednoznacznie negatywnie. W perspektywie religijnej – powtórzmy – jawi się on jako emocja podająca w wątpliwość wspaniałość boskiego stworzenia, a zatem pośrednio i samego Stwórcę. W perspektywie rynkowej z kolei, która wyraża się w coraz bardziej ekstremalnych definicjach pomieszczonych w kolejnych edycjach klasyfikacji DSM – radykalnie poszerzających kryteria diagnostyczne zaburzeń depresyjnych, eliminujących pojęcie normalnej żałoby – jawi się jako niedyspozycja paraliżująca produktywność i efektywność. Uniemożliwiająca działanie, aktywność, realizowanie celów. Powodująca niezdolność do pracy. A przecież wiadomo, że kto nie pracuje, kto nie generuje PKB, ten w dzisiejszym świecie praktycznie rzecz biorąc nie istnieje. No, z wyjątkiem tego wąskiego procenta najbogatszych ludzi świata, którzy sami nie muszą pracować, bo inni pracują na nich. To jednak, tak jak wspomniałem, zaledwie niewielki ułamek. Przeciętny obywatel czy obywatelka muszą chodzić do pracy, żeby zarabiać pieniądze, żeby – z kolei – móc zaspokoić zupełnie elementarne życiowe potrzeby. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek doświadczył zerwania ciągłości finansowej. Kiedy karty i subskrypcje przestają działać, kiedy nie ma funduszy na opłacenie czynszu, kiedy zakup jedzenia wydaje się radykalnym wydatkiem – wówczas przed człowiekiem odsłania się cały ten niewidoczny krwiobieg współczesnego świata.

Nietrudno zauważyć, że melancholia, smutek czy wreszcie depresja – melancholia w formie najbardziej dotkliwej – spełniają w ustroju kapitalistycznym dokładnie tę samą funkcję, co w wizji chrześcijańskiej. Odbierają chęć do działania, kwestionują doskonałość urządzenia społecznego. A wreszcie, na głębokim poziomie, negują sens wszystkich tych czynności, które prezentuje się jako nie tylko konieczne środki zdobywania pieniędzy, ale i teren samorealizacji, rozwoju, urzeczywistniania wartości znacznie bardziej wzniosłych aniżeli czysto pragmatyczne.

Z tej perspektywy widać już wyraźnie prawdziwość diagnozy powtarzanej zarówno przez socjologów, psychologów, jak i historyków kultury, na przykład francuskich myślicieli Philippe’a Ariesa i Michela Vovelle’a. Brzmi ona: smutek i żałoba są z dzisiejszej kultury wypierane. Po prostu – nie ma tu dla nich miejsca. Cały system instytucji oraz narracji, które organizują ich działanie, zarządzany jest przez podstawowy dogmat efektywności. Pracownik powinien jak najszybciej pozbyć się trudnych stanów emocjonalnych, a w każdym razie opanować je w takim stopniu, żeby w jak najkrótszym czasie móc wrócić do pracy. Dlatego właśnie nieustannie poszukuje się coraz skuteczniejszych leków, coraz krótszych i bardziej skondensowanych technik terapeutycznych, słowem, coraz szybciej i efektywniej działających środków, które zniwelują złe samopoczucie i pozwolą na powrót do aktywności. 



6.


A jednak statystyki są obezwładniające. Zachodnie społeczeństwa dotknięte są epidemią depresji, samotności, uzależnień i samobójstw. Pomimo wszechobecnej propagandy sławiącej efektywność – stajemy się coraz bardziej nieefektywni. Pomimo pragnienia sprawczości, nasz wpływ na własne życie systematycznie się pomniejsza. Wciąż żywe, a wydawałoby się dawno już odesłane do lamusa przez współczesną neuronaukę kartezjańskie wyobrażenie ludzkiego „ja” – jako racjonalnego, przejrzystego i podległego rozkazom woli – okazuje się fałszywe także w naszym codziennym doświadczeniu.

Być może – a jest to teza, którą głoszą zarówno zwolennicy psychoanalizy, jak i, współcześnie, przedstawiciele psychologicznego ewolucjonizmu – działa tutaj pewien szczególny mechanizm. Polega on na tym – mówiąc w drapieżnym skrócie – że kiedy w kulturze, a zatem w symbolicznej i pojęciowej sieci, w której na co dzień funkcjonujemy, brakuje przestrzeni na doświadczanie i wyrażanie trudnych, ciemnych emocji czy stanów, wówczas powracają one w formie drastycznej i radykalnej. I zupełnie nas obezwładniają.

Terror optymizmu, nakaz aktywności, brak przestrzeni na głębokie, uczciwe doświadczenie własnej i cudzej bezradności, lęku, smutku czy żałoby, skutkuje epidemią depresji – kiedy to cała psychika, w czymś na kształt strajku generalnego, odmawia po prostu posłuszeństwa.

Wówczas koło się zamyka. W odpowiedzi uruchamia się bowiem środki doraźne, mające na celu wytłumienie tego efektu. Coraz wymyślniejsze leki, coraz intensywniejsze techniki terapeutyczne. Kwestie systemowo-społeczne starannie się przy tym omija. W dyskusji o emocjach, o melancholii, smutku, depresji, nie używa się w ogóle pojęć odnoszących się do sfery politycznej i społecznej. Do tego w jaki sposób urządzona jest wspólnota, której jesteśmy częścią. Wszystko – powiada się – jest w naszej głowie, w naszym mózgu, albo najwyżej w naszej prywatnej historii, w relacjach z rodzicami. Tylko my jesteśmy za siebie odpowiedzialni, tylko my możemy więc użyć narzędzi służących poprawie samopoczucia. Skorzystać z usług psychiatry, terapeuty, coacha, nauczyciela medytacji, szamana podającego ayahuascę.

Dzięki temu system społeczny, który nas wpędza w rozpacz, może bezpiecznie trwać. Niczym nie niepokojony. Zamiast go zmieniać – pogrążeni jesteśmy bowiem w desperackich próbach zmieniania siebie. Jest mu to bez wątpienia na rękę.

7.


Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji?

Czy konkluzją niniejszego wywodu będzie teraz jakieś konkretne praktyczne rozwiązanie, pomocne w procesie wychodzenia z zaklętego kręgu, w którym tkwimy, często nie zdając sobie z tego sprawy?

Nic podobnego nie przygotowałem. Nie tylko dlatego, że nie istnieją proste rozwiązania skomplikowanych spraw. Przede wszystkim dlatego, że konkludowanie, podawanie praktycznych wskazówek, stawianie problemów, a następnie proponowanie rozwiązań, jest nieodłączną składową stylu myślenia, który poddaję tutaj intensywnej krytyce.


Po prostu – nie z każdej sytuacji jest wyjście, nie wszystkie problemy da się rozwiązać, nie na wszystko można mieć od razu gotową odpowiedź. Nie zawsze też da się działać, czasami da się wyłącznie myśleć, teoretyzować, wypowiadać na głos wątpliwości. Bez konkluzji, bez jasnej porady co począć. Kolejną nieodłączną manierą dzisiejszej debaty publicznej jest apodyktyczne wymaganie aby każda krytyka przychodziła w towarzystwie sprecyzowanego, zdefiniowanego alternatywnego rozwiązania. Jeśli wyrażasz sprzeciw – daj coś w zamian.

Cóż – czasami nie ma nic w zamian, czasami liczy się tylko sam sprzeciw, poczucie, że coś jest nie tak, że sprawy idą w złym kierunku. Czasami jest to pierwszy warunek zmiany – o ile zmiana jest jeszcze możliwa.


A zatem, jeszcze raz: nie z każdego kryzysu jest wyjście, nie z każdym problemem jesteśmy sobie w stanie poradzić. Istnieją takie życiowe sytuacje, które nieodwołalnie nas łamią, nas albo naszych bliskich. Sytuacje, z których nie potrafimy, albo nie będziemy potrafili wyjść obronną ręką, i w których nie będzie szczęśliwego zakończenia. Nie da się takich sytuacji uniknąć, nie da się przed nimi uchronić. Żadna terapia, żadna pigułka, żaden coach ani szaman nie uchronią nas przed nieuchronnymi stratami, niewykorzystanymi możliwościami, rozczarowaniem, starzeniem się, chorobą i śmiercią.

Takie są realia naszego doświadczenia, tak wygląda życie, kiedy już odkładamy smartfona albo laptopa, zamykamy kolejny poradnik głoszący, że siłą woli da się przenosić góry. Kiedy budzimy się w środku nocy, zaniepokojeni, przerażeni i przybici – i nagle cała nasza kruchość, bezradność, skończoność, tymczasowość i ulotność nieodwołanie stają nam przed oczami.

Nie pozwolić sobie wówczas na smutek, na żal za tym, co, żyjąc, tracimy, i co przyjdzie nam kiedyś utracić bezpowrotnie, to w jakimś sensie sprzeniewierzyć się samemu sobie, okłamać się, wyprowadzić w pole. To także stać się dla siebie kimś na kształt totalitarnego dyktatora. Ale także stać się kimś takim dla innych. Niezgoda na własną słabość, jednostronne ideały sprawności, aktywności i optymizmu, prowadzą nie tylko do braku tolerancji dla własnej bezradności – ale zamykają również na bezradność cudzą. Niszczą empatię. Zamieniają nas w zawsze uśmiechnięte, zawsze produktywne, zawsze gotowe do działania cyborgi. 


Tymczasem właśnie w bezradności, właśnie w smutku, w żalu, rozpaczy, tęsknocie za tym, co utracone – właśnie tam najpełniej możliwa jest bliskość, współczucie, empatia i zaufanie.